W Październiku miał miejsce 23. Międzynarodowy Festiwal Komiksu w Łodzi. Jakie są Pana wrażenia z tej imprezy?
Fajna impreza na
europejskim poziomie. To nie jest Angouleme oczywiście, ale absolutnie
możemy się porównywać z konwentami komiksowymi w wielu innych krajach.
Dużo gości zagranicznych, w tym pierwszoligowe nazwiska, wielu polskich
rysowników, targi z obfitą ofertą, ciekawe wystawy. Gdybym miał
wskazywać jakieś kierunki rozwoju, to uważam, że MFK ma szansę stać się
ważnym festiwalem dla naszego kawałka Europy. Tylko trzeba więcej
popromować go w dawnych demoludach i Skandynawii, może w Niemczech. Plus
zbudować anglojęzyczne nitki tematyczne. No i wciąż marzy mi się więcej
fandomowej zabawy – ludzi w strojach, cospleyów, wokółkomiskowego
merczendajzingu. Kiedy w czasie Comic Conu w San Diego wsiadałem do
tramwaju jadącym z Old Town do centrum festiwalowego, to na przystanku
więcej było szturmowców i Wonder Womenek niż takich jak ja gości w
marynarkach. Łodzi też by się to przydało (ale wiem, wiem, wiem - komiks
to poważna sztuka, a w październiku jest zimno).
ŁM: Czy to prawda, że rynek komiksowy w Polsce, i tak dosyć skromny, zaczął się kurczyć?
Nie sądzę aby rynek
komiksowy w Polsce się kurczył (nie licząc wpływu kryzysu na stan
finansów klientów). On po prostu jest mały, dostosowany do realnego
zapotrzebowania na komiks wśród rodaków.
Na czym polega jego specyfika?
To nieduży rynek.
Konsumentami komiksów są głównie fani, zbieracze, znawcy komiksów, a nie
– tak jak we Francji, Japonii, czy USA – osoby szukające czegoś
atrakcyjnego do poczytania. Mamy więc nienaturalną strukturę rynku – nie
ma bazy w postaci dziesiątków czy setek serii przygodowych,
humorystycznych, fantastycznych, superbohaterskich. Duży udział w
ofercie stanowią dzieła twórców ważnych, klasyki gatunku, a także komiks
autorski.
Jak ocenia Pan poziom polskiego komiksu?
Lubię komiksy
konkretne, gatunkowe, np. SF czy sensacyjne, które opowiadają wciągające
historie. Komiksy humorystyczne, które naprawdę śmieszą. Ciekawe
opowieści o życiu, o świecie, o historii, o ludzkich wyborach. Lubię
komiksy inteligentnie i mądrze wykorzystujące język sztuki komiksu.
Takich polskich utworów chciałbym więcej.
Mam wrażenie, że odpowiada Pan trochę wymijająco…
Nie mam problemów z
wyrażaniem publicznie swojej opinii – w Polsce powstaje bardzo mało
dobrego mainstreamu komiksowego, który najbardziej lubię czytać.
Powyżej, skrótowo, mówiłem o przyczynach. Wielu twórców, którzy już
opanowali warsztat, odchodzi od medium, bo musi zająć się utrzymaniem
rodzin i zasuwa w agencjach reklamowych albo deweloperce gier. Autorzy
nie mają czasu i możliwości wypracowywania swojego warsztatu i stylu. Z
przyjemnością zawsze czytam i oglądam komiksy Adlera, Kowalskiego, KRLa,
Leśniaka, Minkiewiczów, Śledzia, Skutnika, uważam że Janusz jest
doskonałym scenarzystą, w różnych konkursach pojawia się sporo ciekawych
prac. Ale jest też w polskim komiksie – jak pewnie w każdym innym –
sporo bełkotu, warsztatowych braków, prostych, a czasem wręcz
prostackich treści, zwykłej grafomanii.
A jak wygląda sytuacja w
dzisiejszym komiksowym „undergroundzie”? Mam na myśli tych wszystkich
artystów, którzy przestali wierzyć w możliwość utrzymania się z
rysowania i odpuścili walkę o miejsce na oficjalnym rynku, nie rezygnują
jednak z tworzenia, rozdają PDF-y, publikują niezależnie na swoich
blogach i w elektronicznych art-zinach…
Z fanowskiej i
zawodowej ciekawości przyglądam się pracom najmłodszych polskich
twórców, ale muszę przyznać, że nie ogarniam już – tak jak jeszcze
dekadę temu – tego wszystkiego, co się ukazuje, nawet w formie
papierowej. Czytam antologie i niektóre komiksy publikowane przez innych
wydawców, juroruję w różnych konkursach, w Łodzi zawsze oglądam wystawę
pokonkursową, przeglądam propozycje przysłane do wydawnictwa. Czasem
znajduję coś, co bardzo chcę wydać – tak było z „Ligą Obrońców Planety
Ziemia” KRLa, czy „Misiem Miszą” Kłudkiewicza. Ale nie jestem w stanie
kontrolować wszystkiego. Permanentnie brakuje mi czasu – wciąż czytam
mnóstwo książek, oglądam na bieżąco kilka seriali, raz w tygodniu grywam
w planszówki, dwa razy – w koszykówkę, do tego życie
rozinno-towarzyskie. No i wciąż jeszcze siadam do pisania własnych
rzeczy.
W jednym z wywiadów
wspomniał Pan o marzeniu stworzenia Centrum Komiksu i Fantastyki, trochę
na wzór Muzeum Komiksu w Brukseli. Czy sprawdzał Pan realne możliwości
utworzenia takiej instytucji? Myślę, że wspólnymi siłami wydawców,
pasjonatów, Ministerstwa Kultury i środków unijnych ten projekt jest
możliwy do zrealizowania…
To miało być
megacentrum popkulturowe – komiksy, fantastyka, gry. Wciąż w fazie
projektu-marzenia. Bardzo skomplikowana sprawa do realizacji. Mam
wsparcie żony, bo obiecałem jej, że jak to odpali, to przekażę tam sporą
część moich zbiorów książek i komiksów, będzie tego z 10 000 sztuk. A
brakuje nam już półek w domu. Od instytucji państwa to bym się nie
chciał uzależniać – jednemu urzędasowi się spodoba, da dotację i lokal, a
po wyborach przyjdzie nowy głupek, cofnie budżet i trzeba będzie
wszystko zamykać. Liczyłem że dziabnę w totka tę ostatnią kumulację 50
milionów, byłoby jak znalazł. Ale nawet „trójka” nie przyszła. Jakby
ktoś znał mecenasa gotowego włożyć z 10 baniek w taki projekt – niech da
znać. Patronowi gwarantujemy gipsowe popiersie w holu.
Jest Pan nie tylko wydawcą i
animatorem życia komiksowego w Polsce ale także twórcą-scenopisarzem.
Do jakich komiksów stworzył Pan scenariusze?
Do kilku
zrealizowanych. Z Krzyśkiem Kopciem zrobiłem historię dla dzieci „Złoty
Kur”. Komiks powstał prawie 20 lat temu, ukazał się dopiero 4 lata temu.
Żałuję, bo jak na połowę lat 90-tych to to była, moim zdaniem,
pierwszorzędna robota. Dziś odbiór jest już inny. Kreskę Krzyśka i
wymyślane przez niego stwory uwielbiam. Napisałem też jeden komiks dla
Disneya, narysował go nieżyjący już niestety mistrz, Vicar. Mam na
koncie historyjkę dla Zbigniewa Kasprzaka, do „City Stories”. Ale
najwięcej scenariuszy zrobiłem dla mojego przyjaciela, Przemka
Truścińskiego. To kilka historii o – ogólnie mówiąc – Polsce,
drukowanych w rożnych antologiach, to dwie opowieści o
cyberpunkowo-space operowym pogromcy demonów (Łowca), wreszcie krótkie
humorystyczne komiksy o zwierzakach, które ukazywały się swego czasu GW
(chyba to była strona promocyjna Heyah). Przemek ilustrował też kilka
moich opowiadań, w tym najnowszą książkę „Czerwona Mgła”. Mam w kompie
sporo konspektów i kilka już rozpisanych na plansze krótkich historii –
od pełnometrażowej sagi o Łowcy, przez cykl horrorów wiejskich o dziwnej
miejscowości Rządza i strażaku Janie strzegącym tam porządku świata, po
humorystyczne stripy i komiksy historyczne. Kiedyś je może dokończę i
poszukam rysowników.
Wspomniał Pan o swojej najnowszej książce…
„Czerwona mgła”. Polecam, oczywiście, bardzo dobra książka.
Jest Pan związany z
literaturą fantastyczną od wielu lat, o wiele dłużej niż z komiksem. W
Pana biografii literackiej nastąpiła jednak dosyć długa przerwa. W 2010
roku, po jedenastu latach ciszy wydawniczej, wrócił Pan na rynek.
Dlaczego?
Pod koniec lat
90-tych przestałem pisać fantastykę tak intensywnie jak w poprzednich
dziesięciu latach, bo bardzo dużo czasu i energii pochłaniała mi praca
wydawcy komiksów w Egmoncie. Miałem małe dzieci, różne życiowe sprawy do
pozałatwiania, więc i czasu „po godzinach” było mniej. Ale nadal trochę
pisałem – opowiadania, scenariusze komiksów, publicystykę. Trzy lata
temu postanowiłem nieco wzmocnić te pisarskie aktywności. Słowo „nieco”
oddaje istotę zagadnienia, bo nadal żyję w ciągłym deficycie czasu. Więc
w porównaniu z wieloma moimi kolegami pisarzami – tworzę mało i
nieregularnie. Z drugiej strony, mam tu komfort – nie muszę wystukiwać
miesięcznie jakiejś konkretnej liczby znaków, wypracowywać „wierszówki”,
żeby mieć za co kupić chleb, albo i nawet masełko do owego chleba.
Pisarstwo jest tylko jednym z elementów moich zawodowych aktywności.
Wrócił Pan książką „Czarny Horyzont”. Jest to kontynuacja dawno temu podjętej drogi czy już zupełnie inny, nowy trakt?
Oczywiście, piszę
dziś inaczej niż kiedyś, mam nadzieję, że lepiej. Ale zasadniczo staram
się robić to tak, jak to sobie wymyśliłem 25 lat temu: chcę opowiadać
ciekawe, ale niegłupie historie, tworząc unikalne, oryginalne
fantastyczne światy. Nie ciągnie mnie do eksperymentów formalnych,
doceniam znaczenie dobrej fabuły, suspensu, wartkiej narracji. Lubię –
także jako czytelnik – kiedy fantastyka nicuje rzeczywistość, zagląda
jej pod podszewkę, bada jak jest zbudowana i jak może się zmienić.
Czy praca z komiksem ma znaczący wpływ na kształt Pana prozy? Jak przebiegają relacje między tymi obszarami Pana aktywności?
Literatura i komiks
to dwa różne media. Są historie i wizje, dla których lepszą formą
opowieści będzie proza, dla innych – komiks. Akapit, zdanie, wyraz
inaczej pobudzają nasz umysł i wyobraźnię, niż plansza, kadr, obraz
(czasem zestawiony z tekstem). Weźmy na przykład krótką 3-stronicową
opowieść z antologii PW 44 napisaną przez Janusza i zilustrowaną przez
Gawronkiewicza, przejmujący, symboliczny obraz wkraczających do nieba
warszawiaków. Albo, coś zupełnie innego – serie typu Asteriks czy Calvin
i Hobbes. To są komiksy, których przetworzenie na literaturę (a i na
inne medium łączące obraz i tekst – czyli film) jest praktycznie
niemożliwe (a na pewno bardzo trudne) bez straty siły przekazu (czy to
będzie wzruszenie czy śmiech). I w drugą stronę – komiksowy Wiedźmin
może być atrakcyjną historią fantasy, ale nie jest w stanie oddać tego,
co stanowi o sile prozy Sapkowskiego, czyli kapitalnego języka narracji.
Mam wymyślone historie, które przeznaczam dla prozy, inne dla komiksu,
bo dane medium wydaje mi się adekwatniejsze dla ich opowiedzenia.
Ma Pan ogromne doświadczenie
jako wydawca i czytelnik. Proszę powiedzieć, co wyróżnia Pana książki
spośród innych propozycji na rynku literatury fantastycznej?
Tym to już lepiej niech zajmą się recenzenci…
A wśród jakich autorów chciałby Pan odnaleźć swoje książki na półce w księgarni?
Często stoją na tej samej co Kochański, Komuda, Kossakowska. Dobre towarzystwo.
Jakie miejsce zajmuje „Czerwona mgła” w kontekście Pana wcześniejszych powieści?
To książka, od
której można zacząć swoją przygodę ze światem „Czarnego horyzontu”.
Znajdują się w niej opowieści wprowadzające w to uniwersum,
przedstawiające zasady jego funkcjonowania, ale też pokazujące głównych
bohaterów. A czytelnicy, którzy już znają i lubią wcześniej wydaną
powieść, znajdą tu nowe przygody i zobaczą nowe elementy świata – na
przykład w tytułowej mikropowieści główny bohater podróżuje na wschodnie
Kresy Rzeczpospolitej.
Co jest podstawową zasadą konstrukcyjną tego świata?
Akcja „Czerwonej
mgły” (i „Czarnego horyzontu”) dzieje się w Europie za mniej więcej 50
lat. Nasza rzeczywistość skolapsowała z innymi, alternatywnymi
uniwersami, powstały między nimi przejścia, którymi te obce Plany
przeciekają do naszego świata. Mamy więc na Ziemi obce istoty władające
mocami i posługujące się technologiami, których nie da się wywieść z
fizyki naszego Kosmosu. Uznaliśmy je więc za magiczne. Te połączone
realności zaczynają się przenikać, wzajemnie na siebie oddziaływać.
Głównym objawem tych zjawisk jest swoista materializacja i fizykalizacja
memów kulturowych, historycznych, religijnych. Najprostsze przykłady
(nie użyte w książkach): jeśli używam szabli wzorowanej na szabli
Wołodyjowskiego, to ona podniesie poziom moich zdolności szermierczych.
Jeśli wrogi stwór/siła z obcego świata materializuje się w miejscu
niemieckiej zbrodni z czasów II wojny światowej, to przyjmuje postać
SSmana. Ale rzecz cała jest bardziej skomplikowana, związana z historią,
tradycją, religią, ale też literaturą, popkulturą czy muzyką.
Oczywiście, mam też nadzieję, ze udało mi się stworzyć atrakcyjne,
interesujące opowieści.
Ilustracje do „Czerwonej
mgły” stworzył Przemysław Truściński. Wspomniał Pan już o nim podczas
rozmowy o komiksie. Proszę powiedzieć trochę więcej o waszej
współpracy..
Przyjaźnimy się od
niemal 20 lat. Spotykamy się, tak z raz na kwartał. Popijamy wino.
Czasem jemy dobrą kolację, a czasem idziemy na obiad do baru mlecznego.
Gadamy o życiu, o dzieciach, o historii, o swoich autorskich planach.
Kiedy moje córki były młodsze, Przemek rysował dla nich różne kapitalne
stworki i nie mniej kapitalne księżniczki. Trust lubi moją prozę, ja
uwielbiam jego grafiki. Więc kiedy pojawia się możliwość zrobienia
czegoś razem, Przemek dzwoni do mnie, albo ja do niego, umawiamy się na
to wino i rozmawiamy o projekcie. Potem ja piszę i dostarczam mu tekst.
Przemek coś tam mruczy pod nosem, kiedy mu klaruję, gdzie ma co
narysować, zabiera scenariusz/opowiadanie i zabiera się do roboty. Nigdy
nie oddaje pracy w terminie, ja robię za jego przypominajkę, ale jak
już przynosi rysunki, to w 97% przypadków jestem zachwycony. W tych
pozostałych 3% mówię, co bym zmienił, on znów coś tam mruczy pod nosem i
zmienia, albo nie zmienia. I tak to się toczy. Przemek jest – z mojego
punktu widzenia – idealnym ilustratorem moich tekstów, bo w grafice robi
to, co ja próbuję napisać słowami – opowiedzieć konkretną historię,
fabułę, która jednocześnie jest symboliczna i metaforyczna. Na dodatek
obaj lubimy pewne klimaty i figury literacko-plastyczne – streszczając –
potwory, ułanów i piękne dziewczęta.
Czy w takim właśnie świecie chciałby się Pan odrodzić, gdyby zapytano o to przed śmiercią?
Nie przewiduję takiego wydarzenia, to znaczy odrodzenia, ale myślę, że fajnym miejscem do życia byłoby Avonlea.
Ma Pan na myśli wieś z powieści Lucy Maud Montgomery? Jestem zaskoczony. To bardzo niebezpieczne miejsce, tam zabija nuda…
E tam, nudzą się
wyłącznie ludzie pozbawieni wyobraźni. W Avonlea można dziabnąć wino
porzeczkowe, albo założyć kółko literackie, albo zatopić łódź sąsiada w
ramach swoistego LARPa. O czytaniu książek tylko wspomnę. Cała masa
atrakcji i świeże powietrze.