rys. Jerzy Fedro |
Jesteś artystą rozproszonym. Wiele otwartych dróg, tematów, projektów, nawet
wiele odmiennych przestrzeni artystycznych – od logotypów i karykatur na zlecenie
po malarstwo nowoczesne i performance…
Czy słowo artysta jest odpowiednie – nie wiem, nie
lubię go… Od początku było dla mnie jasne, że twórczość i pasja powinny
przynosić też pieniądze. Rysowałem z zapałem komiksy, ale już w liceum, był to rok
1995, wiadomo było, że to praca w reklamie lub ewentualnie obrazy dają
utrzymanie, a nie czysty komiks. Marzyłem, że za kilka lat wyjadę za granicę i
może wtedy się uda. Rok później byłem już gotowy rysować karykatury na ulicach,
co z przerwami robię do dziś. Podróżowałem dużo, dworce, noce w pociągu,
promenady, bulwary, promy, uszczypliwości starszych rysowników i negocjacje ze
strażami miejskimi… jak nie o pozwolenia to o wiek. Wszystko, aby uczynić z
tego zawód, a nie tylko hobby. Nigdy później nie czułem już takiej
determinacji. Po jakimś czasie podjąłem pracę rysownika reklamowego i
ilustratora. Nie było w Polsce szkół, w których uczą komiksu, więc jak
większość młodych rysowników tułałem się po liceach plastycznych. Ze sztuką
współczesną bliżej zetknąłem się na studiach. Jestem zawsze ciekaw nowego i tak
rozpoczęła się moja oficjalna droga artysty z państwowymi licencjami. Przez
kilka lat oprócz naturalistycznego warsztatu uczyłem się okiełznać obraz w inny
sposób. Sławna wypowiedź G. Rosińskiego o tym, jak malował tyłem do obrazu i
lewą ręką w moim przypadku nie pasuje. Malowałem przodem do obrazu i do tego z
sercem. Paradoksalnie nadal było w tym sporo z komiksu. W podświadomości był
mocno zakorzeniony ten język plastyczny, który mnie ukształtował. Zdarzają się
malarze i jednocześnie twórcy komiksu, jak Jakub Rebelka, których prace nie
noszą w sobie tego rozdźwięku, jednak nie widzę tego często.
Po studiach Twoje zainteresowanie sztuką współczesną trochę wyhamowało…
Okazało się, że jedyna możliwość aby poświęcić mu
czas, to spieniężyć te wielkie obrazy, dostać stypendium, rezydencję, etat na
uczelni, cokolwiek, z czego się żyje będąc magistrem sztuki w Polsce. Mam w
pracowni taki wielki kąt, gdzie te obrazy śpią i czekają… Wolałbym, aby
cieszyły odbiorców. Zabrakło na razie sił i czasu. Cieszyłem się jak dziecko,
gdy Dom aukcyjny Rempex sprzedawał jeden z nich obok płócien Opałki i
Beksińskiego ale to były epizody. Malarz, podobnie jak muzyk, potrzebuje menadżera.
Jest nim galeria, z którą podpisuje się kontrakt lub inne formy umowy. Bez tego
trudno przebić się i sprzedać prace… a i to nie gwarantuje stabilizacji. Rynek
sztuki jest kapryśny. Ludzie chcą czuć się bezpiecznie z obrazem, rozumieć,
znać się. Nieustanny nałóg rozumienia wszystkiego kształtuje wrażliwość. Mimo
bardzo ciepłego przyjęcia na wystawach, nie wszystko sprawdzi się w gabinecie
lub salonie. Malarstwo jest strasznie koniunkturalną dziedziną. Mnie nudziły
oklepana figuracja, kopiowanie zdjęć farbą olejną wraz z narracją fotograficzną
czy plakatowe tendencje. Było to za płaskie, i w formie, i w treści. Miałem
opory przed mówieniem cudzym językiem i paradoksalnie formalnie odnalazłem się
w latach 70-tych. Świadomy, jak bardo jestem niemodny. Od kilku lat skoncentrowałem
się na rysowaniu karykatur, ilustracji i
na komiksach, czyli na czymś, co robię już od bardzo dawna. Małymi krokami
wracam jednak do sztuki współczesnej. Dziś próbuję wewnętrznej migracji tych
wszystkich doświadczeń. Podział wewnętrzny i rozgraniczanie były silne lecz
widzę, że już ich nie chcę. Lekcje, które otrzymałem na uczelni są dla mnie
bezcenne i potrzebny był czas, aby niektóre z nich zrozumieć. Oprócz malarstwa otarłem
się także o performance, instalację i nowe media. Po jakimś czasie człowiek
zaczyna odpowiedzialnie czuć, czy jeszcze w danej materii może coś powiedzieć.
Wykonywanie kilku zawodów to pragmatycznie patrząc logistyczny błąd. Świat jest
tak zróżnicowany, że aby w nim istnieć, trzeba mówić językiem jasnym i
określonym, czasem przywdziać metkę.
A ty nie chcesz przywdzierać metek…
Czuję często zawodową presję z różnych stron.
Ignorancja i pozorna słuszność radykalnych ocen mnie już dawno zmęczyła. Nie
chcę tak i nie zamierzam czuć się winny, że to, co robię nie wygląda tak, jak
chciałby to widzieć ktoś inny. Ważna jest radość pracy i poczucie spełnienia.
Cokolwiek podejmiemy.
A która z podejmowanych przez ciebie przestrzeni twórczych daje ci największą
radość, którą z nich cenisz najbardziej?
Nie dzielę, nie porównuję już ich. Linia demarkacyjna
przebiega gdzie indziej. Cenię twórczość, w której jest rys oryginalności,
praca koncepcyjna, formalna lub jakaś duchowa siła przekazu. Jeśli pojawia się
banał, to niech wystąpi w postaci refleksji nad banałem, slogan niech będzie
pastiszem sloganu. W różnych formach twórczości staram się znaleźć swoje 10
procent i nimi cieszyć, jako odbiorca i twórca. Wydaje mi się, że każda
dziedzina szybko się akademizuje, kostnieje. Coś świeżego albo na nowo
odkrytego zamienia się w jednej chwili we wzór do naśladowania, staje się przedmiotem
nauczania, stylem powielonym w setkach plagiatów. Jednak za tym wszystkim stoi
człowiek, jego genialność… i tego szukam. Rozkładam sobie to, co oglądam na
czynniki pierwsze, staram znaleźć kryteria, którymi twórca podążał lub które
ściga i patrzę jak nasz „bokser” się spisał w tej kategorii wagowej. Nie da się
porównać pracy rysownika w reklamie i performera, to nie ma sensu… Także w
komiksie niechlujny rysunek Wilqa ma sens ale porównanie go do Andreasa lub
Manary już sensu nie ma.
Chciałbym porozmawiać z tobą przede wszystkim właśnie o komiksie i pracy
rysownika…
Cieszę się, że stereotypy myślenia o komiksie są
coraz skuteczniej przełamywane. Takie wystawy, jak „Czas na Komiks”, którą Piotr
Machłajewski prezentował w wielu miejscach w Polsce i za granicą pokazują, że
komiks ma swoje równoprawne miejsce w przestrzeniach galeryjnych, obok sztuki
współczesnej. Obecnie jest przygotowywana w znanej galerii aukcja oryginalnych
plansz komiksu wzorowana na aukcjach sztuki.
Jak wygląda życie rysownika komiksowego w dzisiejszych realiach? Podobno
jeszcze na początku lat 90-tych wróżono komiksowi świetlaną przyszłość, a
rysownikom życie w dobrobycie…
Nie pamiętam tych wróżb… musieliśmy chodzić do innych
wróżek. Połowa lat 90-tych to apogeum nakładów w Stanach i wielki rozpęd mangi
i komiksu europejskiego. Metamorfozy, których komiks doznał w latach 80-tych
osiągnęły dojrzałość. Życie w dobrobycie w naszym kraju miało miejsce lata
wcześniej. Płacono od nakładów wg stawek APA, ZPAP czy innych cenników
przyjętych w kraju. Malarze także nieźle zarabiali dzięki państwowym
zamówieniom i dotacjom, które dziś spotykamy np w Holandii. Mieliśmy lepiej niż
górnicy i strajkować nie było o co.
Później to się skończyło.
Co właściwie się stało, że komiks stracił na popularności?
W latach 80-tych połowa mojej szkoły kupowała i
czytała komiksy, mało kto miał magnetowid czy talerz na dachu. Nakłady Świata
Młodych były gigantyczne. Komiksów w kiosku i magazynów dla dzieci w bród.
Lubię dziś kupić gazetę, ale najczęściej sięgam po tabloid w sieci. Młodzież ma
wiele kanałów w TV, gry, playstation… komiks jest tylko jednym z wielu sposobów
spędzenia czasu. Wymaga przy tym pewnej koncentracji i chęci. Rozwalenie
porzeczki w fajnej grze jest łatwiejsze. Nie mamy też tak mocno zakorzenionej
kultury komiksu jak wiele krajów zachodnich, podobnie jest również w innych
krajach dawnego bloku wschodniego. Komiks jest sprawą niszową i miewa czasem
fale popularności. W latach 90-tych mieszkając przy granicy czeskiej kupowałem
pornograficzne, pięknie i zmysłowo rysowane komiksy, które wydawano w Czechach.
Niestety… już na przecenie przed przemiałem na makulaturę.
Pod koniec lat 90-tych planowaliśmy w Zielonej Górze stworzenie
wydawnictwa. Ok. 20 osób pracowało nad pismem, chcieliśmy zaprezentować XIII, „Małpiego
Króla” Manary, „Piotrusia Pana” Loisela, „Elektrę” Millera, „Sandmana” Gaimana,
komiksy Bilala i wiele innych rzeczy, na które miłośnicy czekali od wielu lat.
Najpierw mieliśmy plan prezentacji w formie podejrzanie bogato ilustrowanych
artykułów, później całych wydawnictw. Przyszły oferty od wydawców z Francji, zmierzało
ku końcowi dokańczanie shortów i ilustracji przez rysowników, skład gotowy, 200
stron „jazdy bez trzymanki”, dystrybucja wybadana. Wydawca się jednak nagle się
wycofał, drugi też, załoga się rozpadła… Mieliśmy strategie zabezpieczenia nakładu:
uruchomienie działu gier RPG, komputerowych, także działu literackiego. To był
duży projekt. Wiedzieliśmy już wtedy, że komiks sam się nie obroni. Czuć było,
że coś jest na rynku nie tak. Zielonogórski Antykwariat Saski sprzedający nowe
i używane komiksy na cały kraj zanotował dramatyczne spadki.
Może więc należy po prostu uznać, że czasy komiksu się już skończyły i zająć
się czymś innym?
Nie w Polsce się komiks urodził i nie tutaj umrze.
Porównałbym to do przełomu w fotografii, kiedy klisze zastąpiły matryce. Można
oczekiwać, że klisza odeszła, a tymczasem przestała być czymś, co jest udziałem
mas. Dla starszych to nawyk, dla młodych przygoda, ale szału na skale masową
nie będzie. Pytanie należy kierować do wydawców. Egmont ma ogromne
doświadczenie w wydawaniu komiksów głównego nurtu, Timof lub Post ambitnych.
Może to kwestia szeroko pomyślanej strategii popularyzacji komiksu w szkołach,
ośrodkach kultury, w prasie i sieci. Ja to w jakiś sposób robię prowadząc
warsztaty i wystawy, ale to kropla w morzu potrzeb. Czy geniusze stojący za
Colą czy Colgate w ciągu dwóch lat sprawiliby, że komiks stałby się modny?
Komiks to jednak nie jedzenie… Marvel się podniósł dzięki dobrym historiom i
rysownikom, dyrektorzy zaczęli jeździć po świecie w poszukiwaniu nowych
talentów, skonstruowali nowe linie wydawnicze, w końcu przyszła era ekranizacji
na dużą skalę. To wyczerpane schematami fabularnymi kino tchnęło popularność w postacie
powstałe w komiksach. W ślad za tym poszły nakłady. Sztuki narracyjne są
adaptowalne. To nosi w sobie widmo ocalenia. U nas tyle samo osób kupuje
komiks, ile kolekcjonuje sztukę. Kolekcjonowanie komiksu czy zainteresowanie
sztuką współczesną jest rynkowo równie znikome. Chciałbym o to obwinić historię
i mam nadzieje że się w tym nie mylę.
Marek Starosta, twój kolega i scenarzysta „Kapitana Niepalnego”, twierdzi, że
pomimo tej trudnej sytuacji na rynku, można w Polsce żyć z tworzenia komiksów,
daje nawet na to przepis…
Jako rysownik dorastałem w przekonaniu, że z
rysowania trzeba się utrzymać. Podobno jest dzisiaj w Polsce kilka osób, które
utrzymują się jedynie z komiksu, przynajmniej tak słyszałem. Nie sądzę jednak, aby
był w Polsce ktoś, kto utrzymuje się jedynie z tworzonych co pół roku albumów
albo comiesięcznych zeszytów. Komiks jest jedną z rzeczy, które robię, które
przekładają się także na pieniądze. Ale to nie są w większości autorskie prace.
Często wiążą się z treścią zleceniodawcy, przekazem, reklamą… Marek ma
założenia optymistyczne, które bez realnego gruntu nic nie wskórają. Być może trzeba
zmienić kraj lub pracować zdalnie przez Internet. Coś, co wydawało się kiedyś
niemal nieprawdopodobne dziś jest już pewną normą. Są u nas rysownicy, którzy
zdalnie pracują dla np. Marvela i Image. To oczywiście wymaga żelaznej
dyscypliny i samozaparcia.
Ty wpadałeś na pomysł prowadzenia warsztatów rysowania komiksu. Połączyłeś
zarobek z popularyzacją tego, czym się zajmujesz. Jeździsz z warsztatami po
całej Polsce. Jakie są twoje spostrzeżenia?
Frekwencja jest duża. Podczas ferii lub wakacji sale
pękają w szwach. Łączę tematykę z filmem animowanym, kinem, literaturą. Dzięki
temu komiks i jego bohaterowie stają się bliscy nawet osobom nie znającym go
wcześniej. W przerwach można poczytać komiksy Baranowskiego, Christy,
Chmielewskiego czy klasykę z zachodu. Trudno dzieciaki od tego oderwać. To
jakaś hipnoza. Widzę wtedy, że warto targać 30-to kilogramowy plecak. Każde
zajęcia kończę instruktażem „gdzie kupić komiks”. Zdarzają się osoby, które
kolekcjonują lub odziedziczyły komiksy po rodzicach. Zainteresowanie instytucji
kultury też spore. To dla nich coś świeżego, w przeciwieństwie do muzyki i
teatru. Jeździłem nawet 400
km na jednodniowe zajęcia. Z każdym rokiem staram się
udoskonalać program warsztatów. Obecnie pracuję nad programem edukacyjnym i
cyklami wykładów dla Uniwersytetów trzeciego wieku. Bardziej dotyczą one jednak
ilustracji i rysunku satyrycznego niż komiksu. Twórczość Lengrena czy Wicka i
Wacka W. Drozdowskiego także omawiamy. Uczestnicy czytali to jako młodzież
zbierając propagandową, powojenną stonkę.
Czy Twój syn czyta komiksy?
Tak, ale woli literaturę. Podsyłam mu co ciekawsze
pozycje. Podobnie jak ja, zaczął czytać od komiksów. Największy rozpęd był, gdy
w wieku 11 lat przeczytał Metabaronów. Trudno było go oderwać. Świetny
scenariusz, wyraziste postacie. Często proszę go o ocenę mojej pracy. Z Łodzi
przywiozłem mu Kelwina i Hobbesa. Śmieszy i cieszy.
Komiksy dla dzieci i komiksy dla dorosłych to dwie oddzielne kategorie. Nie
wszyscy zdają sobie z tego sprawę…
Dla mnie to temat rzeka. Czy często dochodzi do
sytuacji, gdy na filmy porno w kinie puszczamy 10-latków? Zaniedbania księgarzy
są czasem porażające. Nie jestem pruderyjny, nagość to nagość, erotyka, sex, to
ważna i odpowiedzialna część życia. Problem w tym, że komiks Moebiusa, gdzie występuje
scena gwałtu analnego leży na półce koło Asterixa! Stylizacja świata
przedstawionego łagodzi pornografię czy przemoc, która w kinie byłaby już całkowicie
nie do przyjęcia… jednak jedynie łagodzi. Według mnie rozgraniczenie odbiorców
powinno być jasne. Jest komiks frankofoński tworzony dla wszystkich grup
wiekowych. Uderzo wspominał kiedyś, jak go zdziwiło, że Asterixa czytają razem
z dzieciakami dorośli. Później to już było normą. W USA ten podział jest dość
silny. Gubię się natomiast w wydawanych w Japonii mangach dla nastolatków od
lat 10-ciu, które ociekają sexem. Co kraj to obyczaj, a u nas jak zawsze
bałagan…
Co właściwie daje nam czytanie
komiksów?
Zakładamy rajtuzy, zielone gogle Zorro, bierzemy na plecy menhir i
wychodzimy do ludzi. Dziwnie na nas patrzą… nasza percepcja to rejestruje jako
radość z naszej obecności. W ten sposób komiksy pomagają nam dostrzegać dobro w
ludziach… A tak bardziej serio. Komiks uwrażliwia, kształtuje świadomość i rozwija. Jak każda z muz niesie doznanie
katharsis. Gdy czytamy „Indiańskie lato” Manary słyszymy mewy i szum fal, zaraz
potem, pożądamy i cierpimy z bohaterami, doświadczamy zdrowej jak i najbardziej
chorej rzeczywistości, granic między perwersją seksualną, a miłością. To nasze
zapożyczone doświadczenie przypomina senną czkawkę. Działa terapeutycznie.
Jakie komiksy ukształtowały Twoją wrażliwość?
Sukces ma wielu ojców, porażka zaś jest sierotą, więc
jeśli kiedyś będę mógł nazwać swoją pracę sukcesem to lista będzie długa… Są
twórcy których uwielbiam. Manarę i Rosińskiego za wdzięk, Millera czy
Breyfogle`a za niesłychaną dynamikę i język komiksu, Sienkiewicza za brak
granic, Rosińskiego za bezkompromisowość i styl. Twórców mang za tą szaloną
konsekwencję i pracowitość spotykaną jedynie w Japonii. Najbliższy jest mi dziś
komiks wydawany przez takie linie dużych firm jak Vertigo, głównie z powodu
scenariuszy. Przez połączenie dramatu, surrealistycznej komedii i szokujących
informacji, bardzo ważny by dla mnie komiks „Niebieskie Pigułki”. Dopiero wtedy
dotarła do mnie statystyka nosicieli HIV oraz ich codzienność. Mijałem ludzi na
ulicy i zastanawiałem się, kto z tego tłumu bierze każdego dnia… niebieskie
pigułki. Komiks „Maus” przez wyeksponowanie kilkupokoleniowych skutków wojny
pomógł mi uświadomić i zmierzyć się z rodzinną oraz narodową traumą. To są
komiksy, po których inaczej patrzymy na świat. Treść była spójna z rysunkiem,
który przez ekspresyjny wyraz dobitnie ją przekazał. To niesłychanie ważne w
komiksach.
Jak postrzegasz miejsce komiksu we współczesnej kulturze?
Komiks to pogranicze kultury masowej i wyższej, przy czym to
rozgraniczenie traci już od lat rację bytu. W obu biegunach widzę dla komiksu wartość
i potencjał. Kolejne pogranicze, na jakim znajduje się komiks, to styk sztuki
wizualnej i narracyjnej. Znajomi twórcy mają często intencje kształtowania
masowej wyobraźni, chcą, jak powtarza Marek Starosta, aby ich komiksy były
czytane w tramwaju. Sztukę współczesną spotkał los muzyki pop: wytwórnie,
agenci, marketing, sieci sprzedaży i „korporacje”. Jakość „gra w piłkę”. W
komiksie lub w kinie jakoś mniej to razi. Nie mają aury enigmatycznej korony,
która utkana jest na pewno nie ze złota. Mamy przy tym oczywiście do czynienia także
z komiksem (tfu) artystycznym. Niestety wielu genialnych profesorów na naszych
uczelniach, jeśli mówi już o komiksie, to porównuje go z malarstwem kapistów,
naturalizmem i popartowymi kontekstami. Jest to forma ignorancji. Na nic
argumenty, że komiksy są wykładane na Harvardzie obok literatury pięknej, jako
osobna przestrzeń w sztuce.
Razem z Markiem „Gambitem” Starostą
stworzyliście „Kapitana Niepalnego” – komercyjny komiks o superbohaterze,
wpisujący się w kulturę popularną, czerpiący z masowej wyobraźni, będący formą
reklamy… Jaki masz stosunek do tego projektu?
Pracujemy przy różnych, nie tylko komiksowych projektach od lat. Mnie
ciekawił superbohater, jako „archetyp superbohatera”, jako wzór w
społeczeństwie, w którym dochodzi do rozpadu wartości. Sądzę, że to bardziej
idea niż postać i trampolina dla rozrywkowej historii. Knuliśmy narodziny
naszego superbohatera od jakiegoś czasu, Marek opublikował nawet w piśmie „Science
Fiction” opowiadanie, w którym pojawił się jego superczłowiek – Orzeł. Kapitan
jest prosty w konstrukcji, nieco moralizatorski, dydaktyczny, papierowy,
osadzony jakby w latach 60-tych, i nasycony dozą humoru. Starałem się to oddać
w rysunku. Stąd stylizacja, uproszczenia, radosny kolor… jedynie kadrowanie,
czy reżyseria obrazowa są już z nowszej dekady. Jest też pewien luz, który
powinien posiadać komiks gazetowy. Kapitan był publikowany przez pół roku na FB
i doczekał się ogromnej rzeszy fanów. Teraz został wydany w formie albumu. Mam
do Kapitana, jak i całej pracy nad tą postacią, duży pozytywny dystans. Myślę, że
gdyby udawał Spawna lub Batmana nie trafiłby do tak wielu osób. Zrobiłem ją po
swojemu, trochę na przekór samemu sobie. Ja bywam mroczniejszy, niż japońskie
horrory… w tym wypadku pogodna inspiracja i wizja scenarzysty dała mi
odpoczynek od własnych imaginacji.
Co sądzisz o wiązaniu komiksu z
reklamą, ze światem komercji?
Pamiętam dziwne uczucie, gdy w pociągach i na poczcie pojawił się
superbohater Poczty Polskiej. Nawet zdarłem w przedziale plakat i pokazałem
dzieciakom na warsztatach w trójmieście. W podobnym czasie debiutował „Biały
Orzeł”. Niedawno Jakub Kijuc wykreował kolejną postać. Czuję, że to się skończy
polskim Avengers. Tylko bohater będzie od paczek pocztowych, wełny mineralnej,
jogurtu i Orzeł Marka Starosty z Białym Orłem zamiast „Iron Mana” i „Kapitana
Ameryka”. Cieszy mnie ta wizja… Wielu komiksiarzy znajduje w reklamie
zatrudnienie a komiks, poprzez uproszczoną i klarowną formę, świetnie się
sprawdza jako komunikat wizualny. Ja pracowałem głównie przy wizualizacjach w promocji
znanych marek. To, co rysowałem, często decydowało o tym, czy ktoś z koncernu
wyda ogromne pieniądze i da pracę setkom osób. Np. przez długi czas
projektowałem z krawcami ubrania do akcji promocyjnych…
Jesteś obecnie znany w środowisku
jako autor „Kapitana Niepalnego”. Jakie były Twoje wcześniejsze realizacje?
Trudno znaleźć o nich jakieś informacje…
Rysowałem bardzo dużo, ale Komiks jako taki sporadycznie. Z tego
powodu nie czuję, aby było właściwym nazywanie mnie rysownikiem komiksów. Stworzyłem
w sumie około 20 komiksów 3-12 stronnicowych. Były to zamknięte krótkie historie.
Kilka publikowałem w zinach w latach 90-tych, coś dotarło do katalogów
konwentowych w Łodzi, katalogów konwentu Polcon, wydawnictw fundacji FOR,
reklamowe poszły w świat, większość utonęła jednak w szufladzie. Jak się to
pozbiera to jest wrażenie, że rysowało kilka różnych osób.
Nie ciągnie cię do stworzenia
poważnego autorskiego „artystycznego” albumu?
Tak. Myślę nad formą, która pozwoli na transpozycję pewnych doświadczeń czy
obserwacji. Nagromadziło ich się chyba zbyt dużo. Raczej kusi mnie większa
objętość, uproszczona technika choć jednocześnie rysunki satyryczne. Przyszedł
taki moment, gdy potrzeba treści przerasta formę więc też nie wiem czy to musi
być wysmakowane plastycznie, pracochłonne. Jeśli zdecyduję się na autorski
komiks na pewno będzie to o czymś dla mnie istotnym, o jakimś fragmencie tego
morza łez i nadziei, po którym się pływa. Przy takich komiksach dłuższa 100,
200 stronnicowa objętość lepiej się sprawdza. Pozwala rozwinąć problem i wątki
poboczne. Pozostaje kwestia czasu, który jest tu potrzebny aby ją stworzyć, a
nigdy nie wiemy, ile go jeszcze zostało…
Wywiad ukazał się w GrinZin 2 poświęconym komiksowi
Wywiad ukazał się w GrinZin 2 poświęconym komiksowi