Z peryferii do centrum i… z powrotem. Rozmowa z Wojciechem Kozłowskim ("Szum", 23.03.2014)




Śpiewasz jeszcze i grasz na gitarze?

Robię to rzadko i niechętnie. Moja aktywność muzyczna raczej wygasła. Ostatnio otrzymałem jednak propozycję od pewnego ważnego właściciela galerii, zaproszenie do nowego zespołu, w którym miałbym śpiewać. Więc nie przesądzam, może na chwilę przynajmniej wrócę do muzyki. 

Występowałeś kiedyś w szeregach legendarnego Chłodnego Gaiku, m.in. z poetą Markiem Zgaińskim i aktorem Arturem Belingiem... 


Zaczęliśmy się trochę bawić konwencją na rzecz sensu muzycznego. 

I co z tej zabawy wam wyszło?


Trochę nagrań i przyjaźń na wieki. 

Podobno robiliście wszystko (a przynajmniej wiele), żeby nie odnieść sukcesu.


Żeby odnieść sukces, w muzyce też, choć może i szczególnie w tym obszarze, trzeba naprawdę postawić wszystko na jedną kartę. My postawiliśmy – wymienieni przez ciebie mają własne teatry, Michał Chłodnicki, nasz gitarzysta, jest dyrektorem szkoły. No i ja. Po prostu były to inne karty. 

Twoją kartą były sztuki wizualne… Powiedz, jak właściwie wyglądała droga, która doprowadziła ciebie do pozycji opiniotwórczego krytyka i kuratora?


Jestem od początku swojej drogi zawodowej związany z galerią BWA w Zielonej Górze. W drugim roku mojej pracy (1985) założyliśmy z Leszkiem Krutulskim galerię „po” – w małej sali BWA realizowaliśmy nasz autorski program. Pokazywaliśmy najciekawsze aktualności, mówiąc najogólniej. W tym samym czasie zacząłem współuczestniczyć w organizacji Biennale Sztuki Nowej, które wymyślili Zenon Polus i Zbigniew Szymoniak. Poznałem wtedy wielu artystów i wiele miejsc. Ten czas zaowocował mnóstwem przydatnej wiedzy i ważnych znajomości. Od 1992 pracuję w Instytucie Sztuk Wizualnych Uniwersytetu Zielonogórskiego i to też ważny element tej całości. Dyrektorem galerii jestem od 1998. Czy jestem opiniotwórczy w swoich działaniach? Mam ciągle wrażenie, że niekoniecznie, że tak naprawdę wszystko dzieje się w dużych ośrodkach i moja aktywność to tylko jakiś mały fragmencik układanki pt. sztuka polska. Z drugiej strony cieszę się, że galeria jest uważana za miejsce ważne, że chcą tu robić wystawy ciekawi artyści i kuratorzy. 

Jakie wydarzenia uważasz za najważniejsze dla zielonogórskiego BWA w minionym roku?


To trochę nie do mnie pytanie. Powinni to ocenić widzowie i krytycy. Z mojej perspektywy bardzo ważnym wydarzeniem było uczczenie 100 rocznicy śmierci Georga Beuchelta, przemysłowca, który stworzył tu potężne zakłady budujące mosty i tory. Odbyło się to przy okazji naszych prac w Parku Tysiąclecia – wszystkie działania prowadzone tam z Fundacją Salony uważam za bardzo istotne. W tym projekcie gościliśmy tu też całą pracownię Mirosława Bałki z ASP w Warszawie. Bardzo się cieszę z wystaw historycznych – przypomnienia projektów dla przestrzeni miasta z 1976 roku ( Jan Berdyszak, Anna i Krystian Jarnuszkiewiczowie, Grzegorz Kowalski i Maciej Szańkowski – wystawę przygotowali Marta Gendera i Piotr Słodkowski) oraz odtworzenia aranżacji przestrzennej z III Złotego Grona (1967) autorstwa Tadeusza Dobosza (kuratorami byli Nora Markiewicz i Romuald Demidenko). Wystawa przygotowana przez Joannę Zielińską nawiązująca do zdarzeń IV Złotego Grona, nieobecności Tadeusza Kantora i postaci Krzysztofa Niemczyka to również bardzo ważne zdarzenie, prowokujące do pytań o tożsamość miejsca. Wszystko było ciekawe właściwie i nie jest to tylko zwyczajowe stwierdzenie. 

BWA w Zielonej Górze od dawna wymieniane jest wśród najważniejszych galerii w Polsce. Ostatnio „Obieg” umieścił ją na trzecim miejscu w kategorii 11 najbardziej nowatorskich instytucji publicznych. Traktujesz te wyróżnienia jako osobisty sukces?


Uważam to za sukces instytucji, jej załogi i miasta, w końcu to Urząd, jako organizator, pozwala na mi na takie właśnie prowadzenie galerii. No i jasne, fakt, że to co robię znajduje uznanie „branżowe” jest bardzo istotne.
Co właściwie do zaoferowania kulturze mają takie miasta, jak Zielona Góra, która nie jest w tym kontekście wyjątkiem, mówi się też przecież o Tarnowie, Białymstoku czy Bielsko-Białej…

Świat przenosi się na peryferie, które już dawno nimi nie są. To co się dzieje w Brazylii, Indiach, Chinach, które z naszej amerykoeuropejskiej perspektywy były peryferiami, jest dziś równie istotne, jak wydarzenia w dotychczasowych centrach. Z tego punktu widzenia moje miasto, jak wiele innych pewnie, jest ważne chociażby jako laboratorium samostanowienia małych społeczności. ZG nie jest tu jakoś wyjątkowa, ale też w swojej skali jest ciekawa jako miasto uniwersyteckie, niewielkie, może bez wielkich zabytków, ale z przeszłością pozwalającą na budowanie na niej tożsamości. Ja bym chciał, żeby to było budowanie na świadomości mocy kultury jako narzędzia tworzenia społeczeństwa. Prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego. Galerie, w miastach które wymieniłeś, działają, jak sądzę, w obszarze podobnego myślenia, za każdym razem uwzględniającego oczywiście specyfikę miejsca.

Jaką przeszłość masz na myśli?


W sensie historycznym dla sztuki to było bardzo ważne miasto. „Złote Grono” to ciągle analizowana i nie do końca rozpoznana impreza. Mająca z jednej strony charakter polityczny – sankcjonując obecność Polski na terenach – zdobyczach wojennych; z drugiej jednak będąc autentyczną aktywnością ludzi, którzy chcieli budować swoje prawdziwe miejsce na ziemi poprzez działania kulturalne. Taką postacią był Marian Szpakowski, kluczowa osobowość dla sztuki w Zielonej Górze, którego ciągle odkrywamy na nowo, bo nie jest tak rozpoznany i uhonorowany, jak na to zasługuje. Za kilka miesięcy wyjdzie książka Konrada Schillera o „Złotym Gronie” i, mam nadzieję, zobaczymy to wydarzenie z zupełnie innej niż dotychczas perspektywy. W latach 80-tych Biennale Sztuki Nowej było ważną imprezą, również jeszcze nie podsumowaną a przecież bardzo dla swojego czasu istotną i znamienną. Powstanie Instytutu Sztuk Wizualnych przy Uniwersytecie Zielonogórskim to przełom trudny do przecenienia. Pojawiła się grupa absolwentów, którzy zaistnieli w obiegu ogólnopolskim. Niektórzy stąd wyjechali a niektórzy współtworzą tutejszą scenę. To nie jest jeszcze „szkoła zielonogórska” i nie aspirujemy do takich określeń, ale jak na „nieakademię”, to idzie nam dobrze. Sytuacja jest dynamiczna.

Jakich artystów zaliczasz do tej „zielonogórskiej grupy”?


Grupa Sędzia Główny – teraz jako Aleksandra Ola Kubiak i Karolina Wiktor, Basia Bańda, Elżbieta Prusinowska, Sławek ZBK Czajkowski, Piotr Łakomy, Przemek Matecki, Michał Jankowski, Jarosław Jeschke, Rafał Wilk, Seweryn Swacha, Waldemar Pranckiewicz, Marek Lalko, Arkadiusz Ruchomski, Andrzej Wojtas a wymieniam najbardziej aktywnych. Nie wymieniam tu pracujących w naszym mieście a wykształconych gdzie indziej – chodzi mi o tych, dla których miejscem nauki był Instytut Sztuk Wizualnych UZ. Ważną rolę odgrywają też pracujący jako kuratorzy i galerzyści obecni lub byli mieszkańcy miasta, którzy czasem tu wracają, z powodów osobistych i zawodowych – Marta Gendera, Konrad Schiller, Dawid Radziszewski, Romuald Demidenko – bardzo mi pomagają i stanowią łącznik z tym, co się dzieje w Polsce i na świecie.

Wiem, że to może mieć przełożenie na „dynamikę” sytuacji zielonogórskich twórców, ale powiedz, jakie twoim zdaniem nowe nazwiska mają szansę wkrótce dołączyć do tej grupy?


To jest pytanie, na które nie mogę teraz odpowiedzieć. 

Spodziewałem się, że tak powiesz… Zapytam więc bardziej ogólnie: kiedy twoim zdaniem dzieło sztuki jest dobre?


Warunkiem jakości jest szczerość wypowiedzi, poparta orientacją we współczesnej praktyce artystycznej. Bywają świetne prace niedobre. Bywają dobre prace słabe. To może jest unik, ale będąc za wartościowaniem, bywam bezradny wobec własnych przeczuć, intuicji, emocji – a z diametralnie różnej perspektywy – wobec swojego szacunku dla tradycji lat 60-tych i wiary w istotność przesłania intelektualnego w dziele. 

Uważasz, że to nie tyle dzieło jest ważne, ile sam twórca, jego intencja, przesłanie…


No nie, dzieło jest prymarne, ale lepiej da się je zobaczyć w kontekście. Także w kontekście osoby artysty oczywiście, choć jasne jest, że nie jest to warunek konieczny.

Szczerość to bardzo interesujące kryterium, zarazem subiektywne i obiektywne, uniwersalne i zarazem silnie związane z kulturowym kontekstem. Ale jak ją rozpoznać, i to w czasach wielopoziomowych gier, multiplikacji i symulacji?


To dość skomplikowane i nie mówię, że jestem tu jakimś mistrzem. Trochę to jest intuicja, trochę wiara w człowieka, trochę naiwność, nieco wiedzy. Głębokie przekonanie, że artysta mówi rzeczy ważne, zawsze, no – najczęściej, choć często po swojemu. To jest wiesz, takie przeciwstawienie trochę – Kurt Cobain – Lady Gaga. Bezkompromisowa szczerość i mistrzostwo – a z drugiej strony równie bezkompromisowa manipulacja, choć oczywiście w efekcie też doskonały artefakt, w swoim rodzaju. Choć wystarczy odrobina wrażliwości, żeby zrozumieć, co tu jest naprawdę. Ale też oczywiście wiem, jak istotna jest idea przywłaszczania w sztuce nowoczesnej (śmiech). 

Czy współcześni młodzi artyści mają jakieś wspólne autorytety duchowe, ulubionych kulturoznawców i filozofów, z których czerpią inspirację, i do których chcą się przyznawać?


To nie jest pytanie do mnie. Jak poczytać wywiady z wieloma z nich, to powołują się często na różnych myślicieli. Ale do jakiego stopnia można wyróżnić wspólnotę ufundowaną na humanistyce, konkretnych ideach? Wygląda to raczej tak, że czerpią, jak ze wszystkiego, co w jakiś sensowny sposób tłumaczy, może nie cały świat, ale jakiś jego aspekt. Sztuka nie jest upostaciowieniem konkretnych idei – może być, ale wtedy jest raczej nudna. 

A czy możemy mówić o jakimś wspólnym kierunku, trendzie czy chociaż tendencji?


Nie, nie ma takiej tendencji. Dokładnie widać, jak wiele jest postaw, wiele głosów, jak wielka jest różnorodność języków. Jest oczywiście kilka dróg, pokonywanych na różne sposoby – ciekawi mnie np. pojawiające się od jakiegoś czasu zainteresowanie historią polskiej, czy w ogóle po prostu, awangardy. 

Co masz na myśli?


Chociażby filmy Agnieszki Polskiej, ale też twórczość Pauliny Ołowskiej, Jakuba Julina Ziółkowskiego, Tymka Borowskiego, Pawła Śliwińskiego, Sławka Pawszaka, Łukasza Jastrubczaka czy Rafała Wilka. To pierwsze z brzegu przykłady. 

Jak z tą różnorodnością, z tym wielogłosem sztuki radzą sobie dzisiaj krytycy i kuratorzy? Opisując sztukę lat 90-tych, używali takich pojęć, jak „ciało”, „obcy”, „krytyczny”, „zaangażowany”. O sztuce po 2000 roku mówili: „popbanalizm”, „nowy realizm”, „powrót malarstwa”… Czy w dzisiejszym słowniku można rozpoznać jakieś charakterystyczne wspólne opisy, które pozwalają ogarnąć to, co dominuje w sztuce polskiej w trzecim dziesięcioleciu?


To jest pytanie o język krytyki w ogóle. Trochę się obawiam podejmowania takiej analizy, o którą mnie prosisz. Czytam dużo tekstów w Internecie i gdybym miał jakoś najprościej je podsumować, przynajmniej te najciekawsze, to powiedziałbym, że są wołaniem o sens i o relację z odbiorcą. Ze swojego miejsca pracy chciałbym też do krytyków zaapelować o więcej uwagi dla peryferii, na których często dzieją się rzeczy ważne. 

Pytanie o sens i o relację z odbiorcą to przecież warunek sine qua non krytyki w ogóle…


Polemizowałbym jednak, czy sine qua non. Jest mnóstwo wypowiedzi krytycznych, kompletnie nie odnoszących się do kwestii zrozumienia. Raczej epatujących wiedzą krytyka. Samo w sobie to nie jest niczym złym, bo pewnie jakoś tam otwiera czasem nowy poziom odbioru. Najciekawsze jest jednak dzisiaj podstawowe tłumaczenie. Ciągle bardzo potrzebne. I ciągle rzadko spotykane. 

Tuż za zielonogórską miedzą jest Berlin – jedno z centrów zachodniej kultury. Korzystasz z tej geograficznej bliskości?


Zdarzyło się w BWA kilka wystaw artystów pracujących w Berlinie, wyjeżdżam tam czasem ze studentami, ale oczywiście dużo jest do zrobienia. To trochę przytłaczające sąsiedztwo, bo trudno mówić o partnerskich warunkach. Ale szykuję coś specjalnego na 2015. Zobaczymy.

Jak oceniasz projekt kuratorski Artura Żmijewskiego w ramach 7. Biennale w Berlinie?


To znakomita praca, projekt kuratorski jest to raczej z nazwy. To jego Gesamtkunstwerk. W tym sensie bardzo mi się to podobało. Takie testowanie wydolności instytucji (wygrała).

W jakim sensie wygrała?


Wygrała. Bo okazała się elastyczna i zniosła działanie, które miało pokazać jej niewydolność. A ona to wchłonęła i tylko mlasnęła, oblizując się przy tym. Jednocześnie też cały ten projekt stawia bardzo istotne pytania o rolę, sens i znaczenie instytucji. Trzeba pamiętać, że współkuratorami byli przy tej imprezie Joanna Warsza i grupa Voina. Ja, mówiąc szczerze, byłem entuzjastą tej edycji Biennale, nie ze względów patriotycznych, ale z uwagi na to przesunięcie akcentów – z dzieła na wspólnotę, test wydolnościowy, dyskusję o pryncypiach. Wielkie religie, terroryzm, narkotyki, partycypacja, historia przemocy, sens instytucji – ważne sprawy po prostu. I w dodatku wprost, może nie poprzez wielkie dzieła, za to obrazowo i dobitnie. 

Czy tak silne związanie sztuki z polityką na tak ważnej imprezie jest twoim zdaniem po prostu chwilowym dojściem do głosu jednej z wielu ścieżek w sztuce współczesnej czy może jednak czymś więcej, manifestacją wzrastającej siły „trzeciej awangardy”?


To oczywiste, że są to działania wpisujące się w swój czas. Odnoszące się do falującej rzeczywistości, do problemów globalnych, wydających się być kluczowymi dla naszego życia w sensie twojego, mojego i wszystkich właściwie. To oczywiście jeden z trendów, bo wystarczy porównać tę wystawę z Pałacem Encyklopedycznym Massimiliano Gioniego na ostatnim Biennale w Wenecji. Piękna, eskapistyczna wystawa, na której rzeczywistość pojawia się rzadko, niechętnie i zupełnie inaczej.

Co w ogóle sądzisz o tzw. aktywizmie, sztuce zaangażowanej, krytycznej, o łączeniu sztuki i polityki, o działaniach w rodzaju nowojorskiego Occupy Museums, czy rosyjskiej Voina?


Są artyści, którzy wierzą w sztukę jako narzędzie zmiany. Dopóki nie twierdzą, że tylko taka sztuka ma sens, szanuję ich myślenie. Podziwiam nawet i uważam, że taka postawa jest dziś niezbędna. Trochę trudno sobie wyobrazić samowykluczenie artystów z dyskusji o kształcie świata. To ich pomysły są potencjalnym elementem zmiany, ale czy od nich tylko ma zależeć zmiana w ogóle? To politycy zmieniają świat, choć zaczątek zmiany jest najczęściej oddolnie rewolucyjny. Nie, żebym twierdził, że ludzie nie mają tu nic do powiedzenia – chciałbym, żeby mieli jak najwięcej, ale rzeczywistość im nie pomaga. Cały czas przy tym zastanawiam się nad rolą i sensem instytucji. Trochę to jest trudne, bo ja jestem instytucjonalny całościowo, wierzę w sens instytucji, gdy jest dobrze kierowana i nie chodzi mi tu o osobę kierującego, a o harmonijne współdziałanie wszystkich pracowników. No i podatność na zmiany, elastyczność w reagowaniu na nie, umiejętność współdziałania z odbiorcami i artystami.

A jaka jest twoja strategia działania w ramach instytucji, którą kierujesz


Nie mam jakiejś specjalnej strategii. Chciałbym po prostu opowiadać mieszkańcom mojego miasta o tym, co się dziś dzieje w sztukach wizualnych, na różne dostępne sposoby. Uważnie obserwuję to, co się dzieje w Polsce, na świecie, staram się zapraszać artystów i kuratorów reagujących czujnie na rzeczywistość, ale też opowiadających po prostu o sprawach istotnych – nawet pozornie tylko dla nich samych. Organizujemy też koncerty, różnej muzyki, testując trochę rozszerzanie spektrum publiczności. Bardzo chciałbym przyciągać różnych widzów, wiekowo, społecznie, tych którzy chcą i tych którzy jeszcze nie wiedzą. To zadanie długofalowe i do ciągłego wymyślania. Daję też możliwość debiutu naszym studentom – bo relacja z Instytutem Sztuk Wizualnych naszego Uniwersytetu to ważna część działania galerii BWA. Nie zapominam też o historii, coraz częściej to, co się tu działo w latach 60-tych i 70-tych znajduje swoje analityczne odbicie w wystawach młodych, czasem tutejszych kuratorów. To też istotna część naszej działalności – galeria ma być platformą do badań nad kulturą najnowszą, z perspektywy peryferiów. Chciałbym też zintensyfikować działania edukacyjne, bo ciągle odczuwam, że robimy ich za mało.

Zaprosiłbyś do Zielonej Góry przedstawicieli artystycznego undergroundu, np. grupę The Krasnals?


W jakim sensie to jest underground?! Biorą udział w instytucjonalnych wystawach, sprzedają na aukcjach, piszą o nich w mainstreamowych pismach…To nigdy nie było podziemie i nie chcę tu właściwie o tym mówić, a przynajmniej nie w tym kontekście. Program wystawowy jest napięty, nie ma w nim sensu pokazywać rzeczy przeciętnych.

Ostatnio galeria BWA zaangażowała się w kwestię architektury miejskiej. Czy możesz powiedzieć o tym coś więcej?


Pomyślałem kiedyś, że w moim mieście nie powstały w ciągu ostatnich 25 lat żadne właściwie wybitne budynki. To w ogóle nie jest zresztą miasto wybitnej architektury, ale ta zwyczajna z przełomu XIX i XX w. jest i tak całkiem udana. Zadałem sobie pytanie, dlaczego właściwie ten ostatni czas był tak niełaskawy dla przestrzeni Zielonej Góry. Poprosiłem pracującego w BWA kuratora Romualda Demidenko o przygotowanie cyklu wykładów o współczesnej architekturze i urbanistyce, a on zaprosił do nich ważnych polskich architektów i krytyków architektury. Kilka lat temu zaprosiliśmy też Krzysztofa Nawratka ze studentami z Uniwersytetu Plymouth do refleksji nad zmianami w centrum miasta związanymi z powstaniem nieopodal wielkiego centrum handlowego. Cały czas współpracujemy z Fundacją Salony nad zmianą Parku Tysiąclecia w prawdziwe Miejsce dla mieszkańców. To są działania, które oczywiście nie zmienią istniejącej tu od dłuższego czasu demokracji deweloperskiej, ale może staną się zaczynem zmiany.

Czego możemy się spodziewać w 2014 roku?


Kontynuujemy prace nad Parkiem, chcemy tam umieścić w przyszłym roku kilka prac młodych polskich artystów. Oprócz wielu ciekawych wystaw, m.in. absolutnie na naszym gruncie unikalny będzie projekt Państwo Michała Slezkina. Wyjątkowym wydarzeniem będzie także – rzadka w Polsce – okazja zobaczenia najnowszych prac Jakuba Juliana Ziółkowskiego.