O sztuce performance, działaniach Sędziego i własnych projektach opowiada Aleksandra Kubiak ("GrinZin")


ŁM: Czy działania Grupy Sędzia Główny należą już do historii polskiej sztuki performance, czy też możemy spodziewać się jeszcze jakichś działań duetu Wiktor&Kubiak?

AK: Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Karolina była bardzo chora i cały czas się z tą chorobą zmaga. W ramach rehabilitacji stworzyła blog, który w moim odbiorze wpisuje się w ramy poezji. Na nim obecnie się  koncentruje. Jesteśmy nadal bardzo twórcze ale czy będziemy wspólnie rozbijać żelazne kurtyny – nie wiem. Przypuszczam, że nie wrócimy do takiego wymiaru Sędziego, jakim on był.

ŁM: Jak z obecnej perspektywy oceniasz działania Sędziego? 

AK: Czy mam powiedzieć, że byłyśmy świetne?

ŁM: Możesz to powiedzieć

AK: Byłyśmy świetne, to był rewelacyjny, twórczy czas.

ŁM: A czy żałujesz czegoś?

AK: Od kiedy nasze akcje zaczęły być opisywane, przez co przestały funkcjonować jedynie w trakcie trwania performance, żałowanie czegokolwiek przestało mieć sens. Jak w każdej innej dziedzinie – z niektórych rzeczy byłyśmy bardziej zadowolone, z innych mniej. Byłyśmy konsekwentne w swojej pracy i to było super.

ŁM: Chciałbym zapytać o nagość Sędziego. Ta kwestia wraca niczym bumerang. Wiem, że cię już irytuje ale zaryzykuję. Ludzie często zarzucają wam, że nagość była chwytem marketingowym, pójściem na skróty, łatwym, sprawdzonym już w sztuce sposobem na rozgłos i sukces. Jaki masz do tego dzisiaj stosunek?

AK: Sukces Sędziego Głównego polegał na tym, że jego sztuka proponowała ciekawe konteksty, mówiła o ważnych w danej chwili problemach. W niektórych akcjach używałyśmy swojego ciała, pamiętaj że performance Sędziego wyrasta z body-artu. To, że ludzie robią nam z tego powodu zarzuty, świadczyć może o tym, że społecznie nagość jest bardzo silnie wyparta. Na samym początku działalności Sędziego byłyśmy postrzegane jako performerki – lesbijki, i poprzez ten kontekst próbowano nas interpretować. Zostawiłyśmy ten aspekt bez komentarza, bo czy tak zawężone patrzenie należy korygować? Niedawno wraz z Fundacją Salony byłam w Sztokholmie, na targach sztuki. Ze swoją imienniczką Malgą Kubiak zrobiłyśmy performance, w przestrzeni targowej, gdzie występowałam w samej bieliźnie. Dla Szwedów było to naturalne, że artystki są odkryte. To pewnie wynik oswojonej społecznie seksualności.
       
ŁM: Co uważasz za charakterystyczne dla sztuki performance?

AK: Dla mnie performance jest ściśle związany ze sztukami wizualnymi i z nich się wywodzi. Oczywiście mnóstwo rzeczy jest dzisiaj nazywane performance: działania muzyczne, działania na pograniczu teatru… „performance” jest teraz modnym hasłem. Książka Zygmunta Baumana, której recenzję ostatnio czytałam, bywa dzisiaj nazywana książką performatywną.  Można powiedzieć, że zakres terminu performance, także w sztuce, zbliża się do swojego źródłosłowia angielskiego, w którym jego znaczenie jest bardzo szerokie – od przedstawienia do koncertu, etc.




ŁM: Tak, też spotykam się często z tym określeniem w różnych kontekstach… ale, co właściwie wyróżnia ten rodzaj sztuki?

AK: Performance jest wyrazem mieszczenia się artysty/artystki w przestrzeni i opisywaniem tej przestrzeni poprzez swoją obecność, wyraża się przez gest, działanie.

ŁM: Wiele waszych performanców przebiegało w ekstremalnych sytuacjach, opierało się na idei wytrzymałości i dyscyplinowaniu ciała. Powiedzmy, że nie wytrzymujecie założonego czasu i przerywacie. Czy to jest jakieś kryterium udanego występu?

AK:  Jeśli chodzi o wytrzymałościowy performance, to nie zakłada się, ile będzie trwał. W tym momencie zmagasz się ze swoim ciałem… Miałyśmy dużą zaciętość w sobie i granice wytrzymałości wiele razy maksymalnie przesuwałyśmy.

ŁM: Jakie jest więc kryterium udanego performance?

AK: Jeśli mówimy o performance publicznym (a nie np. „do kamerowym”), to jest on udany wtedy, kiedy niesie dla publiczności silną sferę emocjonalną i porusza, w jakimkolwiek sensie – docenienia, negacji czy wielkiego znaku zapytania.

ŁM: A co z akcją Licytacja? Podobno zakończyła się nieprzewidzianą bójką w klubie. Uważasz tę akcję za udaną?

A.K. Akcję, o która pytasz, przeprowadziłyśmy w Piotrkowie, w pubie „Eden”. Nie była to licytacja, można było nas wygrać w lotki. Zakończenie bardzo zaskakujące – do głosu doszedł testosteron, panowie się o nas pobili. Nie uszanowali zasad gry, stałyśmy się dla nich jedynie brankami, wypiętrzył się stereotyp patriarchalny. Tak, to była udana akcja, choć złamane zostały jej zasady, z założenia sytuacja miała trwać 24 godziny. 

ŁM: Jaka przestrzeń jest dla performera najbardziej naturalna, gdzie czujesz się najlepiej: w bezpiecznych ramach galerii czy w nieprzewidywalnej przestrzeni publicznej?

AK: Pracowałyśmy w różnych przestrzeniach: galeryjnych, teatralnych, robiłyśmy działania w telewizji. Każda z tych przestrzeni ma swoje plusy i minusy. Niektóre akcje, które udały się w galeriach, nie miałyby szansy powodzenia w przestrzeni publicznej. Przestrzeń publiczna niesie ze sobą ograniczenia, zakazy, normy.. i jeśli bierzemy pełną odpowiedzialność za sztukę, którą prezentujemy, nie narażamy przechodniów na  ekstremalne akcje, chyba że mamy ochotę wylądować w areszcie i tym gestem zakończyć performance.

ŁM: Ale wy przecież narażałyście ludzi…

AK: Może nie narażałyśmy – prowokowałyśmy, co zresztą uwielbiamy. Myślę, że prowokacja jest wpisana w performance i w ogóle w sztukę.




ŁM: Performance jest wiązany ze sztuką zaangażowaną, tzn. taką sztuką, która wychodzi do widza z pewnym istotnym komunikatem, doprowadza do konfrontacji z trudnym, często zbiorowo wypieranym problemem. Jakie jest twoje zdanie na ten temat?

AK: Performance nie zawsze był zaangażowany społecznie czy politycznie. Np. Fluxus był ruchem bardzo wolnym, nie zawsze związanym politycznie. Performance’u nie można jednoznacznie wiązać ze sztuką zaangażowaną.

ŁM: Czy Sędzia Główny był zaangażowany?

AK: Podejmowałyśmy bardzo różne tematy. Nasz performance wynikał z sytuacji społeczno-politycznych i z sytuacji bardzo intymnych. Wynikał też z naszego spotkania. Ważne znaczenie odgrywa też sama przestrzeń. Jest kilka akcji, które powstały dlatego, że znalazłyśmy się w danym miejscu. Tak było, np. z Szeptami, realizowanym kilka razy. Szepty powstały w pokoju, w którym były dwa okna i parapety, na które, powiedzmy, po prostu usiadłyśmy. 

ŁM: Oglądając wasze występy mam wrażenie, że miały one dla was przede wszystkim charakter osobisty. Nawet w akcjach interpretowanych jako wyraźny głos w dyskusji nad upokorzeniem kobiet, męskim seksizmem i kulturą konsumpcyjną (np. telegra, licytacja, jajeczkowanie, hot dog), przebija się jakaś szczególna prywatność, intymność. Mówiąc krótko, czy nie jest tak, że uprawiałyście w gruncie rzeczy sztukę prywatną, tzn. mówiłyście o sobie i dla siebie a kontekst społeczny stanowił samonarzucający się kontekst?

AK: Myślę, że człowiek wrażliwy łączy sferę intymną i publiczną, nie można ich od siebie odciąć.

ŁM: Podział na sztukę zaangażowaną i sztukę prywatną jest sztuczny…

AK: Tak mi się wydaje. Cały czas poruszamy się w dyskusji o tym, co artystów konstytuuje, a wiadomo, ze wnętrze z zewnętrzem przenika się bardzo płynnie.

ŁM: Pozwól, że podrążę jeszcze ten wątek. Co sądzisz o psychologicznej interpretacji waszych działań? Ważnym elementem psychoterapii jest terapia grupowa, podczas której człowiek musi otworzyć się przed innymi, zaufać im, opowiedzieć o tym przed czym sam ucieka. Czy performance był dla was w gruncie rzeczy właśnie taką ekstremalną grupową psychoterapią, podczas której egzorcyzmowałyście własne osobiste lęki i traumy?

AK: W pewnym sensie, bo np. podczas działań wysiłkowych, kiedy przechodzisz kolejne etapy osłabienia, czujesz wewnętrzny katharsis związany ze stanem przejścia. Performance pozwala sięgnąć w głąb siebie. Wiele z akcji było powodowanych wewnętrzną potrzebą poznania siebie. Ale nie dajmy się zwariować, to sztuka a nie religia, szamanizm, czy psychologia.

ŁM: Pracowałyście w duecie. To specyficzna sytuacja. Duet wprowadza dialog, dynamikę, napięcie ale też wiąże się ze szczególną bliskością…

AK: Użyto kiedyś wobec nas określenia „bliźniaczki sztuki”. Jest w tym dużo prawdy, bo jesteśmy dla siebie przejrzyste. Znamy swoje reakcje… Działania w duecie wiążą się z wzajemnym zaufaniem, ale żeby sobie zaufać, trzeba się dobrze poznać i zrozumieć, co nie zawsze udaje się w „zwyczajnym świecie”. Nam się to udało, w bliskiej relacji i na poziomie sztuki.

ŁM: Jaki masz stosunek do interpretacji działań grupy w duchu feminizmu?

AK:  Twierdzić, że ktoś nie jest feministką czy feministą, jest nie na miejscu. Żyjemy w społeczeństwie, w którym szacunek genderowy jest czymś naturalnym. Jeśli go nie mamy, to jesteśmy wykluczeni z dyskursu.

ŁM: Też tak sądzę, sam uważam się z resztą za feministę…  ale feminizm przybiera różne oblicza i różnie bywa interpretowany, także przez same kobiety, które mają teraz moment odwetu za wieki upokorzeń. Czasem mnie to przygniata… Co uważasz za wasz największy sukces?

AK: Cieszę się bardzo z publikacji, która sumuje dokonania Sędziego, a do której powstania zmobilizował nas Wojtek Kozłowski. Dużym sukcesem była retrospektywna wystawa Sędziego w BWA Wrocław. Nieocenioną wartością są znajomości, przyjaźnie.

ŁM: Dostałem kiedyś od ciebie jeden egzemplarz. Czy tam są wszystkie wasze akcje?

AK: Tak, na końcu jest całe kalendarium. Kiedy pytałeś, czy żałuję jakiegoś performance, to przyznam, że robiąc kalendarium,  wyrzuciłyśmy z listy może dwa działania. Nasz redaktor je przywrócił, bo wartość artystyczną tworzy całość dokonań, także błędy.

ŁM: Które performance chciałyście wymazać?

AK: Oczywiście nie zdradzę tej tajemnicy.


ŁM: W 2010 roku byłyście nominowane, obok Wojciecha Bąkowskiego i Jakuba Ziółkowskiego, do Paszportu polityki. Wygrał Bąkowski. Dlaczego twoim zdaniem nie dostałyście tej nagrody?

AK: Nie działałyśmy już wtedy od roku. Cieszę się, że Bąkowski wygrał, bo ta nagroda mu się należy.

ŁM: Od pewnego czasu pracujesz indywidualnie. W listopadzie 2011 roku w zielonogórskim BWA można było zobaczyć film Dolce Vita dokumentujący twoją kilkumiesięczną akcję – rozciągnięty w czasie performance zrealizowany z Panem Henrykiem, niepełnosprawnym człowiekiem z marginesu społecznego, którego znamy jako żebraka z ulicy Kupieckiej. Możesz opowiedzieć kilka słów o tej pracy?

AK: Tak, to jest właśnie film performatywny. Ten film dotyczy człowieka, jego problemów, statusu społecznego. Artystów też się marginalizuje. W filmie te marginesy się spotykają i powstaje duża petarda wartości czy inaczej – pole do interpretacji. Dolce to był inny rodzaj pracy niż ten sędziowski, inaczej pomyślany w czasie.

ŁM: To też był duet…

AK: Zupełnie różny… i… to było trio, a nawet kwartet, bo ważną rolę w tym projekcie odegrała instruktorka tańca, pani Maria Jałocha i kuratorka Marta Gendera.

ŁM: Nieświadomie ciążysz ku drugiej osobie aby wspólnie stworzyć nową jakość? potrzebujesz energii z zewnątrz?

AK: Cenię komunikację z drugą osobą. Na tym też polega  człowieczeństwo. Z punktu widzenia moich doświadczeń ważne jest też to, że do projektu zaprosiłam osobę niepełnosprawną. Pomysł jest związany z chorobą Karoliny, i z tym, co mnie wcześniej spotkało w rodzinie. Tutaj dotykam tych problemów z pozycji sztuki.

ŁM: Czy Dolce Vita kończy się happy Endem? W ostatnim finałowym tańcu bohaterowie otwierają się na siebie, działają harmonijnie, są pełni wzajemnego zaufania. Istnieją jedynie w tańcu poza swoimi codziennymi rolami. Ty jesteś kobietą a Henryk mężczyzną. Czy ten finałowy taniec nie jest jednak faktycznie tylko sennym marzeniem o wyjściu poza swoje role i czystym spotkaniu dwojga ludzi?

AK: Ten film jest tak skonstruowany, że ma warstwę taśmy kolorowej, która jest realna, dokumentuje proces nauki i warstwę czarno-białą trochę senną, wykreowaną. Starałam się pokazać, że ta zastana realność jest niestety nie do przejścia. Można w nią ingerować ale drugiego człowieka nie można stworzyć na nowo, to dotyczy mnie, jak i Henryka. On istnieje w społecznie przyjmowanych przez siebie ramach. Próbując ingerować, napotkałam bardzo silny opór. Warstwa taśmy czarno-białej poprzez kontrast ma odsłaniać tę sytuację…

ŁM: Czy wiesz, co się teraz dzieje z Henrykiem? Udało ci się zmienić jego życie?

AK: Henryk wrócił na ulicę, żebrze, powrócił do swoich fantazji, do życia w wymyślonych przestrzeniach. Bardzo się cieszyłam, kiedy na wernisażu mi podziękował. Powiedział, że jest zadowolony z uczestnictwa w projekcie, że czuje się spełniony. Ale to, jak podchodził do pracy, w trakcie realizacji, to była męka i powracające pytanie: czy w ogóle kolejne zajęcia się odbędą?

ŁM:  Dolce Vita to nie jest twoja pierwsza indywidualna praca. Z tego co wiem, pierwszą był dyptyk Piero & Della (2010) nawiązujący do dyptyku Piero Della Francesco z XV w. Na czym polega nawiązanie, jakiego dokonałaś w tej pracy? Co właściwie chciałaś osiągnąć?

AK: To była pierwsza praca po wystawie retrospektywnej Sędziego i po tym, jak zdałyśmy sobie sprawę z konieczności  zawieszenia działalności. Praca powstała na plenerze we Włoszech. Zdjęcia zrobił Marek Lalko, z którym pracuję. Na obu fotografiach tego dyptyku jestem ja, na jednej jako kobieta, na drugiej jako mężczyzna. Po tym, jak się rozłożyłam po zawieszeniu Sędziego, ten dyptyk miał spowodować i spowodował we mnie scalenie.

ŁM: Nad czym obecnie pracujesz?

AK: Pracuję teraz nad kolejnym filmem… zrobiłam też zdjęcia pt. Niewolnicy Michała Anioła na podstawie nieukończonych rzeźb Michała Anioła. Jest na nich św. Mateusz, Atlas i Pieta.

ŁM: Ja widzę, że od czasu Sędziego zmieniłaś estetykę. Twoja indywidualna twórczość jest mniej ekstremalna i szokująca, bardziej liryczna, poetycka, chciałoby się powiedzieć – subtelna.

AK: Na Dolce Vita wielu ludzi było obrażonych. Wydawał im się ekstremalnym filmem. Padały zarzuty o wykorzystanie osoby niepełnosprawnej.

ŁM: To ciekawe. Dla mnie ten film jest bardzo poetycki. Przy tym, co robiłyście z Karoliną, mierząc go skalą sztuki ekstremalnej, wydaje się mimo wszystko lekki.




AK: Przekornie – mi się wydaje, że działania Sędziego wcale nie były ekstremalne. Dla mnie były naturalne, choć czasem bolesne. Być może to ekstremum polegało na tym, że byłyśmy bardzo symbiotyczne. W naszej indywidualistycznej kulturze ludzie obawiają się symbiozy.

ŁM: Ostatnio pracujesz w innych mediach – fotografia, wideo. Czy na dobre porzuciłaś performance?

AK: Przez dwa lata nie miałam w ogóle ochoty robić performance. Teraz ochota powraca. W Sztokholmie zrobiłam performance z Malgą Kubiak. Poznałam ją na początku mojej drogi, jeszcze przed działalnością Sędziego. Jak usłyszała, że od dwóch lat nie pracuję w materii performance, to mi nie odpuściła.

ŁM: I co zrobiłyście?

AK: Mówiąc w skrócie, odrysowywałyśmy sylwetki naszych widzów, obok obrysu stawiałyśmy wielkie autografy. Rysunki trafiały do rąk sportretowanych ludzi, za darmo, co wzbudziło duży zachwyt. W Sztokholmie byłam z Fundacją Salony, założoną przez Martę Genderę. Fundacja prężnie działa i skupia kilku dobrych artystów. Wśród nich jest Basia Bańda, Rafał Wilk, Jarek Jeschke, Michał Jankowski, Marek Lalko. Pojechaliśmy na niezależne targi sztuki, alternatywne wobec głównych komercyjnych targów, nastawione bardziej na prezentację miejsc niż na sprzedaż prac.

ŁM: Powiedz coś o przyszłości. Niedługo wybierasz się do Kijowa.

AK: Do Kijowa lecę z prezentacją filmu Dolce Vita i z dokumentacją sędziowskich prac. Oprócz tego kończę film o roboczym tytule O królu i królowej. W planach jeszcze jeden. Wszystkie filmy robione są z ludźmi i opowiadają o ludziach. Ja tylko kreuję sytuacje, w jakich się znajdujemy. 

ŁM: Dziękuję za rozmowę.
AK: Dziękuję również.

Rozmowa odbyła się 24 lutego 2012.
Ukazała się w 1 nr pisma GrinZin