„Grisham zrobił mnie w jajo…”. Rozmowa z Pawłem Pollakiem ("Sztukater")

Pisarz i tłumacz literatury szwedzkiej. Zadebiutował w 2006 roku kryminałem psychologicznym „Kanalia”, trzy lata później wydał powieść obyczajową „Niepełni”, do tematyki kryminalno-sądowniczej wrócił w zbiorze opowiadań „Między prawem a sprawiedliwością” i „Gdzie mól i rdza".


ŁM: Co jest w literaturze ważniejsze, refleksja czy rozrywka?

PP: Literatura jest przede wszystkim zapisem przemyśleń, więc refleksja. Choć nawet refleksja może być ujęta w rozrywkową formę. Doskonałym przykładem są sitcomy, w niektórych jest więcej refleksji niż w niejednej „mądrej” książce.

ŁM: Ma Pan czas na sitcomy?

PP: To mój ulubiony gatunek :-)

ŁM: W swojej najnowszej książce „Gdzie mól i rdza” postawił Pan na rozrywkę…

PP: W trzech moich pozostałych utworach poruszam trudniejszą tematykę, więc chciałem napisać coś lekkiego, niemal wyłącznie dla zabawy. Niemal, bo ani nie chcę, ani nie potrafię tworzyć tak, żeby z powieści sprawy poważniejsze w ogóle wyrzucić. Dlatego Przygodny tyle się zastanawia nad różnymi rzeczami

ŁM: Wśród głównych bohaterów znaleźli się sami mężczyźni. Dlaczego nie zdecydował się Pan na zabieg często stosowany w kryminałach – na wprowadzenie wyrazistej postaci kobiecej, która stanowiłaby kontrapunkt dla męskiego świata i wprowadziła erotyczne napięcie?  

PP: Pomijając już, że ja rzadko patrzę, co robią inni, wprowadzenie takiej postaci byłoby błędem konstrukcyjnym, bo pokazałoby rozpadające się małżeństwo komisarza i jego motywacje w innym świetle, niż chciałem je pokazać. A erotyczne napięcie wprowadzają praktykantki Kuriaty.

ŁM: Podobno za postać Kuriaty obraziły się na Pana feministki…

PP: Tak. Fanatycy, przepraszam, fanatyczki na ogół nie potrafią zorientować się, kiedy mają do czynienia z prowokacją. Co ciekawe, normalne czytelniczki, indagowane o postać męskiego szowinisty w tej książce, nieraz mają kłopot ze wskazaniem właściwej osoby.

ŁM: Czy wplata Pan do swoich książek wątki autobiograficzne?

PP: Wplatam. Przygodny złamał sobie rękę, bo właśnie to mi się przytrafiło przed napisaniem „Gdzie mól i rdza”. Też na rowerze, choć szczegóły wypadku wyglądały już inaczej.

ŁM: „Niepełni”, w kontekście innych książek, to nietypowa dla Pana powieść obyczajowa. Ukazał w niej Pan świat z perspektywy człowieka niepełnosprawnego… Skąd pomysł na tę książkę?

PP: Każdy mógłby zostać pisarzem, gdyby wiedział, skąd czerpać pomysły na powieści. Dla zachowania więc elitarności zawodu tej tajemnicy cechu nie ujawniam.

ŁM: W Polsce zdecydowanie brakuje edukacji w zakresie niepełnosprawności. Czy myślał Pan o swojej książce jako lekturze (nie tylko szkolnej), która mogłaby być podstawą do publicznej dyskusji na ten temat?

PP: Ale „Niepełni” taką dyskusję właśnie wywołali. Albo przynajmniej okazali się w niej istotnym głosem. I wcale nie takim, z którym wszyscy się zgadzają. Sporo osób ma pretensje, że Jacek i Edyta nic nie robią ze swoim życiem, nie próbują zdobyć tego, na czym im zależy, tylko niejako czekają, aż los im to przyniesie. Pytanie, czy to wynika z niepełnosprawności, bo przecież tak zachowuje się wiele osób pełnosprawnych. Pytanie, ilu niepełnosprawnych ma taką siłę charakteru, że zdobywa medale na paraolimpiadzie, a ilu pogrąża się w depresji. Ja pokazałem akurat tych pogrążonych w depresji, bynajmniej nie twierdząc, że wszyscy czy nawet bardzo liczni są tacy.

ŁM: Są też tacy, jak bohater filmu „Cyrk motyli” („The Butterfly Cirrus”)… myśli Pan, że takie filmy bardziej motywują czy wkurzają niepełnosprawnych?

PP: Skąd mam wiedzieć? Nie jestem niepełnosprawny ani nie czuję się ekspertem, by się w ich imieniu wypowiadać. Ja tylko napisałem książkę, w której dwójka bohaterów jest w jakiś sposób ograniczona fizycznie.

ŁM: „Niepełni” są jednak przede wszystkim książką o potrzebie miłości i bólu samotności… Na czym polega wyjątkowa siła miłości?

PP: Cała literatura szuka odpowiedzi na to pytanie, a Pan chce, żebym udzielił jej w wywiadzie?

ŁM: Czasami jedno trafne zdanie potrafi uderzyć celniej niż cała uginająca się od książek półka…

PP: Jak wymyślę takie trafne zdanie, dam znać.

ŁM: Wróćmy zatem do wątków kryminalno-prawniczych…, co Pana bardziej pociąga: logika i erystyka czy problem sprawiedliwości i dylematy moralne?

PP: W równej mierze jedno i drugie. Logika i erystyka są konstrukcją, a dylematy moralne treścią.

ŁM: Ale konstrukcja nie zawsze (nie często?) wspiera rozwiązanie, które „intuicyjnie” czujemy… co wtedy?

PP: Wtedy powstaje dysonans, który zmusza nas do myślenia.

ŁM: Jaka wina wymaga najwyższej kary?

PP: Kary śmierci? Zabójstwo. Oczywiście nie każde. Nawet nie większość.

ŁM: Co sądzi Pan o karze śmierci?

PP: Sądzę, że nasza rzeczywistość jeszcze nie dopuszcza jej zniesienia. Dopóki żyjemy w świecie, w którym dokonanie masakry jest czynem niemalże banalnym, nie możemy sobie wytrącać z ręki tak naprawdę jedynej skutecznej broni przeciwko zwyrodnialcom. Humanitaryzm wobec takich ludzi jak Breivik czy prezydent Syrii powinien objawiać się uczciwym procesem, a nie wsadzaniem ich do komfortowych cel. Ale karą śmierci nie wolno szafować: winna być orzekana tylko wobec zabójców, naprawdę w ostateczności i tylko wtedy, gdy nie ma cienia wątpliwości co do ich winy.

ŁM: Dlaczego jako miejsce akcji opowiadań „Między prawem a sprawiedliwością” wybrał Pan Amerykę?

PP: Chciałem się trochę pobawić tymi wszystkimi sprzeciwami na sali sądowej, a w polskiej procedurze procesowej one nie występują. Poza tym zamknięcie akcji w ciągu kilku miesięcy byłoby niemożliwe. Owszem, fikcja zakłada pewną umowność, niezbędne odstępstwa od realiów, ale tu byłyby one zbyt duże. Mnie pusty śmiech ogarnia, kiedy w „Prawie Agaty” słyszę, że rozprawa zostaje odroczona do następnego dnia. To właśnie w Stanach obowiązuje zasada, że rozpoczęty proces toczy się codziennie tak długo, aż dobiegnie końca. W Polsce rozprawę odracza się co najmniej o miesiąc, a nieraz i o pół roku albo więcej.

ŁM: Co sądzi Pan o polskim prawie karnym i systemie sądowniczym?

PP: My nie mamy żadnego systemu, bo system implikuje coś przemyślanego. Proszę wziąć na przykład to odraczanie rozpraw, o czym mówiłem wyżej. Co sędzia pamięta ze sprawy po paru miesiącach? Szczegółów na pewno nie. Musi jeszcze raz przeczytać akta. Czyta? Pewnie po łebkach, bo zwyczajnie nie ma czasu, żeby za każdym razem robić to dogłębnie. Gdzie tu rzetelne osądzenie sprawy? Sama procedura zakłada marnowanie czasu sędziego i stron procesu. Gdyby rozprawa toczyła się na bieżąco, wszyscy mieliby na świeżo, o co w niej chodzi. A zmiana nie wymaga pieniędzy, to kwestia wyłącznie organizacji. I w sądownictwie czy w innych dziedzinach życia podobnie kulawych rozwiązań jest więcej. My się lubimy usprawiedliwiać brakiem pieniędzy, tymczasem większość źle funkcjonujących rzeczy wynika u nas z nieprzemyślanej organizacji.

ŁM: A ludzie są z natury dobrzy czy źli?

PP: Może i spora część ludzi jest dobrych, ale ci źli skutecznie przesłaniają tych dobrych i zatruwają im życie.

ŁM: Jest Pan nie tylko pisarzem ale także tłumaczem. Czy mając za sobą wieloletnie doświadczenie tłumacza własne pisanie staje się łatwiejsze?

PP: Tak, z dwóch względów. Po pierwsze człowiek jest nawykły do tego rytmu pracy, do wielogodzinnego zapełniania stron atramentem (przenośnie oczywiście). A tworzenie prozy wymaga systematyczności, jeśli nie chce się publikować raz na pięć lat. Jak ktoś czeka na natchnienie, to powinien pisać wiersze. Drugim ułatwieniem jest zdjęcie tego gorsetu, jakim jest tekst oryginału: nagle można kształtować zdania dowolnie, nie trzeba wpasowywać ich w narzucony z góry szablon. Między pisarzem tłumaczem a pisarzem nietłumaczem zachodzi tu taka różnica, jak między dwoma biegaczami, z których jeden trenował na dużych wysokościach. Obaj w trakcie zawodów mają tyle samo tlenu do dyspozycji, ale ten po wysokogórskiej zaprawie ma wrażenie, że oddycha pełną piersią.

ŁM: Jest Pan tłumaczem m.in. szwedzkiego prozaika Hjalmara Söderberga. To chyba Pana ulubiony pisarz. Dlaczego?

PP: Söderberga warto czytać już dla samego języka, który dostarcza podobnych wrażeń jak harmonijny utwór muzyczny czy piękny obraz. Jego twórczość można też określić mianem egzystencjalnej, Söderberg nie pisze o błahostkach, tylko o sprawach, które człowieka myślącego frapują. Z tym pisarzem czuję więź także przez to, że moi i jego oponenci są z tej samej parafii. Szkopuł w tym, że Hjalmar Söderberg żył sto lat wcześniej, a Polska dopiero teraz przechodzi tę ewolucję, którą Szwecja już przeszła.
ŁM: Czy Polska jest aż tak zacofana?

PP: My jesteśmy w trudniejszej sytuacji, bo protestantyzm jest formą chrześcijaństwa daleko bardziej przyjazną nowoczesnemu państwu niż katolicyzm.

ŁM: Jest Pan znany jako cięty publicysta. Jakie ma Pan poglądy polityczne?  

PP: Raczej jako bloger, publicyści publikują w prasie, mnie nikt tego nie proponował. Poglądy polityczne mam czysto liberalne, tylko proszę nie utożsamiać ich z działaniami Platformy Obywatelskiej, ta partia dawno zapomniała, co znaczy liberalizm. Na blogu, jeśli chodzi o tematy z debaty publicznej, to piszę m.in. o absurdach polskiej rzeczywistości, panoszeniu się Kościoła czy komentuję jakieś bieżące wydarzenia.

ŁM: Wróćmy jeszcze na moment do pracy tłumacza, czy w Polsce można przyzwoicie żyć z tłumaczenia książek?

PP: Teoretycznie można, ale w praktyce wymaga to spełnienia tylu warunków, że tłumacze, którzy przekładają wyłącznie literaturę, to wyjątki. Przede wszystkim trzeba tłumaczyć z języka, którego literatura jest przekładana u nas na tyle często, by dawało to gwarancję ciągłości zleceń. Potem trzeba trafić na wydawnictwo, które oferuje przyzwoitą stawkę albo procent od bestsellerowych pozycji. Niestety, z tym jest coraz gorzej, dla wydawnictw tłumacz staje się powoli kimś w rodzaju chińskiego robotnika, który ma się cieszyć, że w ogóle dostał pracę i cokolwiek zarobił.

ŁM: A z pisania…?

PP: To jeszcze trudniejsze, bo honorarium pisarza uzależnione jest niemal wyłącznie od sprzedaży, a żyjemy w kraju nie tyle niskich, co mikroskopijnych nakładów. Do tego państwo polskie nie dość, że nie wspiera twórców stypendiami, to ociąga się z wprowadzaniem rozwiązań, które obowiązują w Europie. Takimi są np. tantiemy od wypożyczeń z biblioteki (co nie wiąże się z opłatami za korzystanie z bibliotek, tantiemy wypłacane są ze specjalnych funduszy). Komisja Europejska już groziła Polsce wszczęciem postępowania z tego powodu.

ŁM: Jak radzi Pan rozmawiać debiutującemu pisarzowi z dużym wydawnictwem, żeby nie dać się oskubać i wyjść z godną umową?

PP: Taki debiutujący pisarz nie ma w zasadzie pola manewru, zwłaszcza jeśli tylko jedno wydawnictwo jest zainteresowane jego książką (a zazwyczaj nie ma więcej chętnych). Łatwiej rozmawia się z małymi oficynami, które zresztą częściej publikują debiuty. Niemniej jednak umowę należy zawsze przeanalizować (dać prawnikowi albo skorzystać z mojego poradnika, w którym instruuję, jak to zrobić samodzielnie) i jeśli wydawnictwo nie zamyka się na negocjacje, starać się ją w zasadniczych punktach poprawić. Bo to, że będzie zawierała zapisy dla autora niekorzystne, jest pewne.

ŁM: Zdarza się Panu jeszcze zatopić bez reszty w lekturze?

PP: Jasne. Ostatnio bez reszty wciągnęło mnie „Zeznanie” Grishama, jednego z moich ulubionych autorów. Który zresztą kompletnie mnie zaskoczył. Za moimi przypuszczeniami, jak rozwiąże akcję, stało nie tylko czytelnicze i autorskie doświadczenie, wykoncypowałem to także z czysto technicznej okoliczności, a mianowicie ze sporej liczby stron, jaka pozostawała do końca, liczby, która właściwie wykluczała inne rozwiązania, gdyż coś sensownego musiało się na nich znajdować. A tymczasem Grisham, kolokwialnie mówiąc, zrobił mnie w jajo. Naprawdę byłem pod wrażeniem.

ŁM: Dziękuję za rozmowę