ŁM: Co jest w literaturze ważniejsze, refleksja czy rozrywka?
PP: Literatura jest
przede wszystkim zapisem przemyśleń, więc refleksja. Choć nawet
refleksja może być ujęta w rozrywkową formę. Doskonałym przykładem są
sitcomy, w niektórych jest więcej refleksji niż w niejednej „mądrej”
książce.
ŁM: Ma Pan czas na sitcomy?
PP: To mój ulubiony gatunek :-)
ŁM: W swojej najnowszej książce „Gdzie mól i rdza” postawił Pan na rozrywkę…
PP: W trzech moich
pozostałych utworach poruszam trudniejszą tematykę, więc chciałem
napisać coś lekkiego, niemal wyłącznie dla zabawy. Niemal, bo ani nie
chcę, ani nie potrafię tworzyć tak, żeby z powieści sprawy poważniejsze w
ogóle wyrzucić. Dlatego Przygodny tyle się zastanawia nad różnymi
rzeczami
ŁM: Wśród głównych bohaterów
znaleźli się sami mężczyźni. Dlaczego nie zdecydował się Pan na zabieg
często stosowany w kryminałach – na wprowadzenie wyrazistej postaci
kobiecej, która stanowiłaby kontrapunkt dla męskiego świata i
wprowadziła erotyczne napięcie?
PP: Pomijając już, że
ja rzadko patrzę, co robią inni, wprowadzenie takiej postaci byłoby
błędem konstrukcyjnym, bo pokazałoby rozpadające się małżeństwo
komisarza i jego motywacje w innym świetle, niż chciałem je pokazać. A
erotyczne napięcie wprowadzają praktykantki Kuriaty.
ŁM: Podobno za postać Kuriaty obraziły się na Pana feministki…
PP: Tak. Fanatycy,
przepraszam, fanatyczki na ogół nie potrafią zorientować się, kiedy mają
do czynienia z prowokacją. Co ciekawe, normalne czytelniczki,
indagowane o postać męskiego szowinisty w tej książce, nieraz mają
kłopot ze wskazaniem właściwej osoby.
ŁM: Czy wplata Pan do swoich książek wątki autobiograficzne?
PP: Wplatam. Przygodny
złamał sobie rękę, bo właśnie to mi się przytrafiło przed napisaniem
„Gdzie mól i rdza”. Też na rowerze, choć szczegóły wypadku wyglądały już
inaczej.
ŁM: „Niepełni”, w kontekście
innych książek, to nietypowa dla Pana powieść obyczajowa. Ukazał w niej
Pan świat z perspektywy człowieka niepełnosprawnego… Skąd pomysł na tę
książkę?
PP: Każdy mógłby zostać
pisarzem, gdyby wiedział, skąd czerpać pomysły na powieści. Dla
zachowania więc elitarności zawodu tej tajemnicy cechu nie ujawniam.
ŁM: W Polsce zdecydowanie
brakuje edukacji w zakresie niepełnosprawności. Czy myślał Pan o swojej
książce jako lekturze (nie tylko szkolnej), która mogłaby być podstawą
do publicznej dyskusji na ten temat?
PP: Ale „Niepełni” taką
dyskusję właśnie wywołali. Albo przynajmniej okazali się w niej
istotnym głosem. I wcale nie takim, z którym wszyscy się zgadzają. Sporo
osób ma pretensje, że Jacek i Edyta nic nie robią ze swoim życiem, nie
próbują zdobyć tego, na czym im zależy, tylko niejako czekają, aż los im
to przyniesie. Pytanie, czy to wynika z niepełnosprawności, bo przecież
tak zachowuje się wiele osób pełnosprawnych. Pytanie, ilu
niepełnosprawnych ma taką siłę charakteru, że zdobywa medale na
paraolimpiadzie, a ilu pogrąża się w depresji. Ja pokazałem akurat tych
pogrążonych w depresji, bynajmniej nie twierdząc, że wszyscy czy nawet
bardzo liczni są tacy.
ŁM: Są też tacy, jak bohater
filmu „Cyrk motyli” („The Butterfly Cirrus”)… myśli Pan, że takie filmy
bardziej motywują czy wkurzają niepełnosprawnych?
PP: Skąd mam wiedzieć?
Nie jestem niepełnosprawny ani nie czuję się ekspertem, by się w ich
imieniu wypowiadać. Ja tylko napisałem książkę, w której dwójka
bohaterów jest w jakiś sposób ograniczona fizycznie.
ŁM: „Niepełni” są jednak przede wszystkim książką o potrzebie miłości i bólu samotności… Na czym polega wyjątkowa siła miłości?
PP: Cała literatura szuka odpowiedzi na to pytanie, a Pan chce, żebym udzielił jej w wywiadzie?
ŁM: Czasami jedno trafne zdanie potrafi uderzyć celniej niż cała uginająca się od książek półka…
PP: Jak wymyślę takie trafne zdanie, dam znać.
ŁM: Wróćmy zatem do wątków
kryminalno-prawniczych…, co Pana bardziej pociąga: logika i erystyka czy
problem sprawiedliwości i dylematy moralne?
PP: W równej mierze jedno i drugie. Logika i erystyka są konstrukcją, a dylematy moralne treścią.
ŁM: Ale konstrukcja nie zawsze (nie często?) wspiera rozwiązanie, które „intuicyjnie” czujemy… co wtedy?
PP: Wtedy powstaje dysonans, który zmusza nas do myślenia.
ŁM: Jaka wina wymaga najwyższej kary?
PP: Kary śmierci? Zabójstwo. Oczywiście nie każde. Nawet nie większość.
ŁM: Co sądzi Pan o karze śmierci?
PP: Sądzę, że nasza
rzeczywistość jeszcze nie dopuszcza jej zniesienia. Dopóki żyjemy w
świecie, w którym dokonanie masakry jest czynem niemalże banalnym, nie
możemy sobie wytrącać z ręki tak naprawdę jedynej skutecznej broni
przeciwko zwyrodnialcom. Humanitaryzm wobec takich ludzi jak Breivik czy
prezydent Syrii powinien objawiać się uczciwym procesem, a nie
wsadzaniem ich do komfortowych cel. Ale karą śmierci nie wolno szafować:
winna być orzekana tylko wobec zabójców, naprawdę w ostateczności i
tylko wtedy, gdy nie ma cienia wątpliwości co do ich winy.
ŁM: Dlaczego jako miejsce akcji opowiadań „Między prawem a sprawiedliwością” wybrał Pan Amerykę?
PP: Chciałem się trochę
pobawić tymi wszystkimi sprzeciwami na sali sądowej, a w polskiej
procedurze procesowej one nie występują. Poza tym zamknięcie akcji w
ciągu kilku miesięcy byłoby niemożliwe. Owszem, fikcja zakłada pewną
umowność, niezbędne odstępstwa od realiów, ale tu byłyby one zbyt duże.
Mnie pusty śmiech ogarnia, kiedy w „Prawie Agaty” słyszę, że rozprawa
zostaje odroczona do następnego dnia. To właśnie w Stanach obowiązuje
zasada, że rozpoczęty proces toczy się codziennie tak długo, aż
dobiegnie końca. W Polsce rozprawę odracza się co najmniej o miesiąc, a
nieraz i o pół roku albo więcej.
ŁM: Co sądzi Pan o polskim prawie karnym i systemie sądowniczym?
PP: My nie mamy żadnego
systemu, bo system implikuje coś przemyślanego. Proszę wziąć na
przykład to odraczanie rozpraw, o czym mówiłem wyżej. Co sędzia pamięta
ze sprawy po paru miesiącach? Szczegółów na pewno nie. Musi jeszcze raz
przeczytać akta. Czyta? Pewnie po łebkach, bo zwyczajnie nie ma czasu,
żeby za każdym razem robić to dogłębnie. Gdzie tu rzetelne osądzenie
sprawy? Sama procedura zakłada marnowanie czasu sędziego i stron
procesu. Gdyby rozprawa toczyła się na bieżąco, wszyscy mieliby na
świeżo, o co w niej chodzi. A zmiana nie wymaga pieniędzy, to kwestia
wyłącznie organizacji. I w sądownictwie czy w innych dziedzinach życia
podobnie kulawych rozwiązań jest więcej. My się lubimy usprawiedliwiać
brakiem pieniędzy, tymczasem większość źle funkcjonujących rzeczy wynika
u nas z nieprzemyślanej organizacji.
ŁM: A ludzie są z natury dobrzy czy źli?
PP: Może i spora część ludzi jest dobrych, ale ci źli skutecznie przesłaniają tych dobrych i zatruwają im życie.
ŁM: Jest Pan nie tylko pisarzem
ale także tłumaczem. Czy mając za sobą wieloletnie doświadczenie
tłumacza własne pisanie staje się łatwiejsze?
PP: Tak, z dwóch
względów. Po pierwsze człowiek jest nawykły do tego rytmu pracy, do
wielogodzinnego zapełniania stron atramentem (przenośnie oczywiście). A
tworzenie prozy wymaga systematyczności, jeśli nie chce się publikować
raz na pięć lat. Jak ktoś czeka na natchnienie, to powinien pisać
wiersze. Drugim ułatwieniem jest zdjęcie tego gorsetu, jakim jest tekst
oryginału: nagle można kształtować zdania dowolnie, nie trzeba
wpasowywać ich w narzucony z góry szablon. Między pisarzem tłumaczem a
pisarzem nietłumaczem zachodzi tu taka różnica, jak między dwoma
biegaczami, z których jeden trenował na dużych wysokościach. Obaj w
trakcie zawodów mają tyle samo tlenu do dyspozycji, ale ten po
wysokogórskiej zaprawie ma wrażenie, że oddycha pełną piersią.
ŁM: Jest Pan tłumaczem m.in. szwedzkiego prozaika Hjalmara Söderberga. To chyba Pana ulubiony pisarz. Dlaczego?
PP: Söderberga warto
czytać już dla samego języka, który dostarcza podobnych wrażeń jak
harmonijny utwór muzyczny czy piękny obraz. Jego twórczość można też
określić mianem egzystencjalnej, Söderberg nie pisze o błahostkach,
tylko o sprawach, które człowieka myślącego frapują. Z tym pisarzem
czuję więź także przez to, że moi i jego oponenci są z tej samej
parafii. Szkopuł w tym, że Hjalmar Söderberg żył sto lat wcześniej, a
Polska dopiero teraz przechodzi tę ewolucję, którą Szwecja już przeszła.
ŁM: Czy Polska jest aż tak zacofana?
PP: My jesteśmy w
trudniejszej sytuacji, bo protestantyzm jest formą chrześcijaństwa
daleko bardziej przyjazną nowoczesnemu państwu niż katolicyzm.
ŁM: Jest Pan znany jako cięty publicysta. Jakie ma Pan poglądy polityczne?
PP: Raczej jako bloger,
publicyści publikują w prasie, mnie nikt tego nie proponował. Poglądy
polityczne mam czysto liberalne, tylko proszę nie utożsamiać ich z
działaniami Platformy Obywatelskiej, ta partia dawno zapomniała, co
znaczy liberalizm. Na blogu, jeśli chodzi o tematy z debaty publicznej,
to piszę m.in. o absurdach polskiej rzeczywistości, panoszeniu się
Kościoła czy komentuję jakieś bieżące wydarzenia.
ŁM: Wróćmy jeszcze na moment do pracy tłumacza, czy w Polsce można przyzwoicie żyć z tłumaczenia książek?
PP: Teoretycznie można,
ale w praktyce wymaga to spełnienia tylu warunków, że tłumacze, którzy
przekładają wyłącznie literaturę, to wyjątki. Przede wszystkim trzeba
tłumaczyć z języka, którego literatura jest przekładana u nas na tyle
często, by dawało to gwarancję ciągłości zleceń. Potem trzeba trafić na
wydawnictwo, które oferuje przyzwoitą stawkę albo procent od
bestsellerowych pozycji. Niestety, z tym jest coraz gorzej, dla
wydawnictw tłumacz staje się powoli kimś w rodzaju chińskiego robotnika,
który ma się cieszyć, że w ogóle dostał pracę i cokolwiek zarobił.
ŁM: A z pisania…?
PP: To jeszcze
trudniejsze, bo honorarium pisarza uzależnione jest niemal wyłącznie od
sprzedaży, a żyjemy w kraju nie tyle niskich, co mikroskopijnych
nakładów. Do tego państwo polskie nie dość, że nie wspiera twórców
stypendiami, to ociąga się z wprowadzaniem rozwiązań, które obowiązują w
Europie. Takimi są np. tantiemy od wypożyczeń z biblioteki (co nie
wiąże się z opłatami za korzystanie z bibliotek, tantiemy wypłacane są
ze specjalnych funduszy). Komisja Europejska już groziła Polsce
wszczęciem postępowania z tego powodu.
ŁM: Jak radzi Pan rozmawiać debiutującemu pisarzowi z dużym wydawnictwem, żeby nie dać się oskubać i wyjść z godną umową?
PP: Taki debiutujący
pisarz nie ma w zasadzie pola manewru, zwłaszcza jeśli tylko jedno
wydawnictwo jest zainteresowane jego książką (a zazwyczaj nie ma więcej
chętnych). Łatwiej rozmawia się z małymi oficynami, które zresztą
częściej publikują debiuty. Niemniej jednak umowę należy zawsze
przeanalizować (dać prawnikowi albo skorzystać z mojego poradnika, w
którym instruuję, jak to zrobić samodzielnie) i jeśli wydawnictwo nie
zamyka się na negocjacje, starać się ją w zasadniczych punktach
poprawić. Bo to, że będzie zawierała zapisy dla autora niekorzystne,
jest pewne.
ŁM: Zdarza się Panu jeszcze zatopić bez reszty w lekturze?
PP: Jasne. Ostatnio bez
reszty wciągnęło mnie „Zeznanie” Grishama, jednego z moich ulubionych
autorów. Który zresztą kompletnie mnie zaskoczył. Za moimi
przypuszczeniami, jak rozwiąże akcję, stało nie tylko czytelnicze i
autorskie doświadczenie, wykoncypowałem to także z czysto technicznej
okoliczności, a mianowicie ze sporej liczby stron, jaka pozostawała do
końca, liczby, która właściwie wykluczała inne rozwiązania, gdyż coś
sensownego musiało się na nich znajdować. A tymczasem Grisham,
kolokwialnie mówiąc, zrobił mnie w jajo. Naprawdę byłem pod wrażeniem.
ŁM: Dziękuję za rozmowę