Ada
Karczmarczyk w krótkim czasie zdobyła całkiem sporą popularność,
a jej kariera nadal się rozwija. Jak wiemy, w dużej mierze jest to
efekt intensywnej autopromocji w duchu idei DIY, z czego też artystka
jest niezmiernie dumna. Trzeba jednak przyznać, że przecież nie bez znaczenia
pozostaje tu jej intrygująca twórczość. Ada jest na tyle dziwna i inna od
wszystkiego, co mamy dzisiaj w sztuce, że wprawia publiczność
w konsternację.
Krytyka twórczości Ady Karczmarczyk wydaje się nazbyt prosta, oczywista i samonarzucająca
się, tak że nikt, poza hejterami
i przedstawicielami środowisk o skrajnych ideologiach, nie chce się jej podjąć w obawie
przed wpadką. Głównym problemem jest specyficznie opakowane, religijne
zaangażowanie artystki, na krytyce którego łatwo można się wyłożyć. W związku
z tym ci, którzy nie kupują jej bezkrytycznie, często po prostu ją
ignorują. Jak podkreśla sama zainteresowana – a można jej wierzyć, bo
bardzo zajmuje ją to, co się o niej mówi – żaden krytyk czy krytyczka nie
wspomnieli o niej w podsumowaniach roku. Przyjęła ją natomiast
Zachęta, poważna instytucja publiczna negatywnie oceniana przez środowiska
konserwatywne. „Wysokie Obcasy”, „Art & Business” i kilka innych nie
mniej ważnych czasopism opublikowało bezpieczne wywiady, w których
artystka do znudzenia powtarza te same treści. Jest zapraszana przez instytucje
kultury, galerie miejskie, które podobno zaczynają też kupować jej prace. W poznańskim
„wyklętym” Arsenale właśnie trwa retrospektywa jej twórczości. Droga kariery
Ady Karczmarczyk wydaje się już być wytyczona jednokierunkowo. Ostatnio chyba
tylko czujna Karolina Plinta, która kiedyś delikatnie potraktowała ją
w serii „Mistrzynie Stylu”, podczas Spojrzeń kręciła na jej
prace nosem.
Ada Karczmarczyk to przypadek, który potrafił też narobić nieco zamieszania
w środowisku. Ujawniła ona pęknięcia na prawicy, którą dominujący
w świecie sztuki liberałowie i lewica postrzegają stereotypowo jako
beton-monolit. Konserwatywna prawica związana z portalem Prawy.pl wyraźnie
odcina się od artystki, a nawet straszy ją prokuraturą, traktując jej
twórczość jako szyderstwo, demoniczną parodię, której celem jest profanacja
sacrum. Już jednak „Pressje” – konserwatywne czasopismo skupione wokół
Uniwersytetu Jagiellońskiego – podjęło próbę poważnej analizy jej twórczości,
a młoda prawica skupiona wokół pisma „Fronda Lux” całkowicie ją kupiła,
czyniąc z niej swoją pop-ikonę.
Dzieląc prawicę, Ada Karczmarczyk
jednocześnie przybliża jej młodą i bardziej otwartą część do środowisk
liberalnych, pokazując, że obie strony łączy całkiem sporo. To wszystko jest
ciekawe także w kontekście obecnej sytuacji politycznej. Ostatnio na
łamach „Krytyki Politycznej” Jakub Majmurek pisał o krótkiej ławce ludzi
kultury w szeregach PiS. Ada byłaby dla obecnej władzy idealna: młoda
artystka-katoliczka, kochająca pop, złakniona kariery i do tego
wszystkiego naiwna. Ada Karczmarczyk jest artystką konserwatywną. Jak sama przyznaje, nie zamierza w ramach
kościoła dokonywać żadnych przewartościowań, a przestrzenią jej kreacji
nie jest treść, ale forma. Treść jest u niej prosta, żeby nie powiedzieć
oazowo banalna. Bóg jest dobry i nas kocha, a szatan jest zły
i podstępny, należy więc iść w stronę dobra, wystrzegać się
podszeptów szatana… i tak dalej. „Jedyne, co mnie różni od standardowych
katolików i narodowców to to, że aby przekazać treści, używam
awangardowego języka” – mówi Ada. Interesująca może być więc
w jej pracach forma, a dokładniej relacja między formą
a treścią.
Podstawowa strategia, jaką posługuje się artystka, polega na przejęciu
języka popkultury, kiczowatego, często też wulgarnego i seksistowskiego,
dla celów ewangelizacyjnych. Chodzi jej o przetworzenie tego języka
w sposób, który umożliwiłby odwrócenie kierunku jego oddziaływania
i mówienie za jego pomocą o religii i miłości. Ada przywołuje
w tym kontekście nawet ideę transsubstancjacji. Jak sama mówi,
„podmieniając esencje w formach”, dokonuje alchemicznej przemiany
bezużytecznego materiału w szlachetny kruszec, wykorzystując język
popkultury w charakterze chrześcijańskiego konia trojańskiego. W ten
sposób chce nie tylko działać na zewnątrz, ale też ożywić sam katolicyzm,
otworzyć go na to, co inne, wprawić w ruch skostniałe symbole,
a zamiast cierpiętniczych, depresyjnych nastrojów wprowadzić pozytywne
wibracje, odwagę i wiarę we własne siły. Cel karkołomny, ale brzmi
sensownie, a gra wydaje się warta świeczki. Problem w tym, że
artystka nie ma dystansu do popkultury i dlatego nie może tego celu
skutecznie zrealizować.
Ada Karczmarczyk wymarzyła sobie, że będzie naśladować wielkie gwiazdy
muzyki i z pozycji królowej popu poprowadzi religijną ewangelizację. Próbuje
więc sama w domu, bez budżetu i podziału pracy, stworzyć zupełnie
poważne produkcje na światowym poziomie. Generalnie rzecz biorąc, to nie może
się udać. Na dodatek Ada nie ma większego pojęcia o komponowaniu muzyki,
słabo się rusza, śpiewa nie najlepiej, a gdy robi to po angielsku, to
sprawę pogarsza jeszcze jej akcent. Wszystko to daje groteskowy efekt
i przeradza się we własną karykaturę. Nic więc dziwnego, że nikt nie
chciał uwierzyć, że Ada robi to zupełnie serio. Próbowano ją ratować (a także
samych siebie, jako odbiorców), uznając jej produkcje za świadomą grę kiczem,
wejście w estetykę kampu mające na celu drwinę z popu i religii.
Takie działanie może nie byłoby szczególnie oryginalne, ale w swojej
konsekwencji i śmiałości robiłoby jednak pewne wrażenie. Tymczasem
artystka wprost odcina się od takiej interpretacji. Jej intencje są czyste
i szczere. Nie ma tu miejsca na świadomy kamp, celowy kicz
o anarchistycznym i emancypacyjnym potencjale. U Ady mamy
wprawdzie do czynienia z kampową stylizacją, z tworzoną z pasją
przesadą, która emanuje jednak naiwnością, bo bierze się z nieudolności,
a nie ze świadomego wyboru. Dlatego bliżej Adzie do religijnego kiczu spod
Lichenia, Kałkowa czy Jasnej Góry, niż do kampowych artystów. Sama artystka
zresztą przyznaje, że tak naprawdę nie chce wcale robić kiczu czy kampu, ale po
prostu dobry pop, przyjemny i atrakcyjny.
Trudno w związku z tym powiedzieć, żeby forma jej twórczości była
jakoś szczególnie „pojechana”, czy awangardowa. Pop bardzo rzadko bywa
awangardowy, a zazwyczaj jest po prostu konserwatywny. Owszem, Ada sytuuje
się pomiędzy pewnymi rejonami, których przystawalność jest co najmniej
nieoczywista, ale owo znalezienie się pomiędzy nie wiąże się z żadnym
przekroczeniem czy dekonstrukcją. Gdy pominąć wyrazistość formalną
przekazywanych treści, to jej postulaty ożywienia i uwspółcześnienia
Kościoła, po II Soborze Watykańskim z 1965 roku, nie są już niczym nowym. Natomiast
z pewnością za „pojechane” można uznać w tej twórczości szczególne
napięcie, które bierze się właśnie z niespójności formalno-treściowej, jak
również z porażającej konsekwencji, z jaką artystce udaje się
uzyskiwać efekt przeciwny do zamierzonego. „Pojechane” jest także to, jak
skutecznie udaje się jej sprzedawać to wszystko jako sztukę współczesną. Nie
o takie rozumienie „pojechania” jednak artystce chodzi.
Konserwatyzm Ady Karczmarczyk wyraża się także w jej wizji kobiety,
wizji mającej pewne cechy wspólne z katolickim feminizmem. W swoim
kulcie maryjnym artystka dowartościowuje kobietę, a poprzez nadanie jej
szczególnej roli ewangelizacyjnej optuje również za jej duchowym przywództwem. Ten
feminizm w wersji Ady jest jednak bardzo powierzchowny, żeby nie
powiedzieć pozorny. Faktycznie bowiem figura kobiety, jaką artystka powołuje do
istnienia, raczej umacnia stereotypy i kultywuje tradycyjne podziały,
a nie wspiera emancypacyjne dążenia. Sprowadza ona kobiecość do kategorii
takich jak cielesność i seksualność, a jej siły upatruje
w uwodzeniu. W obrębie takiego myślenia jeden krok wstecz prowadzi
z powrotem do starych „prawd” mówiących o tym, że kobieta jest niebezpieczna,
bo podatna na podszepty szatana i lepiej, żeby cicho siedziała
w kuchni i w długim, rozciągniętym swetrze przewijała swoje piąte
dziecko.
W projekcie Oblubienice artystka udosłownia metaforę zawartą
w liście do Efezjan, w którym Kościół porównany jest do kobiety,
oblubienicy Chrystusa. Ada używa swojej figury silnej, niezależnej
i rozerotyzowanej kobiety do wydobycia istoty Kościoła, ale zamiast
wspierać w ten sposób emancypację kobiety, sankcjonuje w świadomości
młodego pokolenia jeden z podstawowych archetypów międzyludzkich
nierówności, tzn. patriarchalny dogmat mówiący, że Bóg jest mężczyzną. Naprawdę
trudno byłoby zawinąć w kolorowy papierek bardziej konserwatywne
przesłanie.
Seksualność u Karczmarczyk nie oznacza płodności ani dionizyjskiej
wolności, ale konsumpcyjne uwodzenie. Jeszcze do niedawna chwaliła się przecież
publicznie swoją wstrzemięźliwością. Kręcić tyłkiem dla Jezusa, a zarazem
deklarować swoje dziewictwo – to przecież kwintesencja kultury konsumpcyjnej,
która opiera się na wzbudzaniu pożądania i odwlekaniu spełnienia. Mówienie
o religii językiem konsumpcji jest bardzo ryzykowne. Mamy tu do czynienia
z językiem dziwki, która zrobi wszystko, żeby klientowi wyciągnąć
z kieszeni portfel. Trzeba mieć do takiego języka ogromny dystans, żeby
umiejętnie skierować jego ostrze w przeciwnym kierunku. Niestety Ada jest
zbyt głęboko zanurzona w popkulturze i konsumpcjonizmie, żeby zdołać
taki zabieg skutecznie przeprowadzić.
Przyrównując Kościół do kobiety, artystka chce prawdopodobnie powiedzieć
tylko tyle, że powołaniem Kościoła nie jest straszenie wiernych, ale ich
przyciąganie. W niesproblematyzowanym języku konsumpcji nie ma jednak
miejsca ani na pogłębioną duchowość, kontakt z transcendencją oparty na
refleksji i zaufaniu, ani na przepełnione empatią spojrzenie w stronę
drugiego człowieka. Te wartości są sprzeczne z regułami rynkowymi, które
definiują relacje za pomocą ilościowych kryteriów zysków i strat.
Artystka uwikłała się we własny język, który powinna traktować – choćby ze
względu na cele, jakie sama sobie stawia – raczej jako narzędzie,
z którego korzysta, a nie powietrze, którym oddycha. Uwikłanie
Karczmarczyk objawia się też w postawie, jaką reprezentuje w stosunku
do własnej kariery. Mowa tu o skupieniu się na sobie i swoich
osiągnięciach, w których gubi się ewangelizacyjne przesłanie. W takiej
postawie artystycznej Bóg przegrywa z popkulturowym egocentryzmem. Przed
nawróceniem Ada robiła filmy o sobie i swoich problemach młodej,
znudzonej konsumentki kultury popularnej. Tak naprawdę niewiele się zmieniło.
Nadal, poprzez autokreację, opowiada przede wszystkim o samej sobie. Chce
być gwiazdą, artystką wszystkich Polaków, Dodą polskiej sztuki, pragnie rozgłosu
i sławy. To, co w tych deklaracjach daje się wyczuć, to nie dystans
i ironia, a jedynie zagubienie i potrzeba bycia widocznym
w świecie, w którym spełnienie nie może trwać dłużej niż
pięć minut.
Jak to wszystko ma się do wzrastającego uznania, jakim darzy się Adę
Karczmarczyk w świecie sztuki? Jej przypadek może stanowić ciekawy punkt
wyjścia do rozmowy na temat kryteriów wartościowania w sztuce, mechanizmów
wkraczania twórczości w obieg instytucjonalny, metod robienia kariery
artystycznej, czy nawet sposobów definiowania samej sztuki współczesnej.
***