Festiwal Konteksty w Sokołowsku
jest kolejnym przykładem na to, że z dzisiejszą sztuką – a szczególnie z
performansem – nie jest dobrze. Starzy artyści z pozycji autorytetów powtarzają
od lat te same gesty, łudząc się, że znaleźli ponadczasowy język. Młodym
artystom brak pomysłów, więc powtarzają po starych to, w co sami nie wierzą. A
w podgrupach i tak wszyscy wzajemnie się krytykują. Wygląda to
groteskowo.
Performans jest sztuką żywą,
która nabiera sensu w relacji do kontekstu, w jakim się odbywa. Dlatego
naturalnym dla niego miejscem jest przestrzeń publiczna, która bogata jest we
własne znaczenia, a potencjalni odbiorcy nie są w niej przygotowani na
konfrontację. To właśnie przede wszystkim wtedy, mówiąc w skrócie, sztuka ma
szansę zmienić świat. O wiele trudniej jest zrobić sensowny performans w
galerii. Przestrzeń jest tam jednorodna, a jeśli nie chcemy odnosić się do jej
funkcji, to wręcz neutralna, odbiorcy zaś wyselekcjonowani i oczekujący. Jak
jednak uzasadnić wystąpienie na kilkudniowym festiwalu performansu w małym
sanatoryjnym miasteczku położonym wśród malowniczych gór i odciętym od reszty
świata, na którym zdecydowana większość uczestników to performerzy? Mam
wrażenie, że niewielu z nas w ogóle zadało sobie to pytanie. Po co w takim
miejscu robić jakikolwiek performans? Może lepiej po prostu wziąć plecak i
pójść podziwiać przyrodę, która w wielu kwestiach potrafi sztukę świetnie
zastąpić.
Festiwale sztuki to z pewnością
miejsca, w których można się wiele nauczyć. Na tegorocznym festiwalu w Sokołowsku
położono spory nacisk na realizacje wideo związane z performansem i problemami
z jego dokumentacją, a na warsztaty z mistrzami każdego dnia zarezerwowano aż
pięć godzin. Duet VestAndPage zaproponował intensywną pracę nad psychicznymi
ograniczeniami, które przeszkadzają w uczynieniu z własnego ciała narzędzia
artystycznej wypowiedzi, Alastair MacLennan i Caroline Bagnall położyli nacisk
na wewnętrzne doświadczenie performera i medytacyjny aspekt performansu, a
Mieczysław Litwiński uwrażliwiał na dźwięk i pokazywał, jak go wykorzystać w
swoich działaniach. Niestety wystąpienia samych mistrzów, a także większości
innych zaproszonych artystów, wprawiały w konsternację. Wielokrotnie
zmierzaliśmy w awangardową groteskę. Musieliśmy obserwować nieadekwatność,
przeżywać coś, co już wiele razy zostało przeżyte, odbijać się od „wsobności”
performera, podzielać nieuzasadnioną powagę i brać udział w uświęcaniu sztuki. Zdarzało
się i tak, że aby uzasadnić wystąpienie, trzeba je było potraktować jako bekę
performera z samego siebie.
Warsztatowe próby młodych
artystów nie wypadły wcale gorzej, ale w tym kontekście to niewielkie
pocieszenie. Ani powtarzanie znanych strategii, ani szukanie na siłę nowych
skojarzeń nie jest właściwą drogą do formułowania własnego języka. Ratunku nie
znajdziemy w teatralnych gestach ani w pięknym krajobrazie. Trzeba sobie
najpierw odpowiedzieć na pytanie, dlaczego i po co robić performans w czasach,
kiedy tak wielu ma z niego bekę? Obawiam się, że zainteresowanie nim bierze się
dzisiaj głównie z fascynacji performerskim stylem życia: honorariami,
festiwalami, podróżami, poznawaniem nowych miejsc i ludzi. Jeśli tak, to lepiej
od razu odpuścić. Uprawianie dzisiaj tej dziedziny sztuki wymaga albo świetnej
intuicji, albo wysokiej kompetencji kulturowej, samoświadomości i dystansu. Inaczej
przeradza się we własną groteskę.
Były na szczęście performanse,
które potrafiły nawiązać dialog. Trzeźwo zachowała się Ewa Zarzycka, która
sproblematyzowała samą zasadność performansu w festiwalowym kontekście i
zamiast klasycznie rozumianego działania zrobiła autoreferencyjny kabaretowy
monolog. Trzeba jednak pamiętać, że dystans, ironia i robienie sobie jaj, jak
to robił na przykład Marcelo Zammenhoff, nie są jedynymi możliwymi strategiami.
Mimo swojej atrakcyjności są one bronią zastępczą w okresach, które Bruno
Schulz w jednym ze swoich esejów nazwał wymownie „rumowiskiem kultury”. W tym
kontekście dużym wyczuciem sytuacji wykazała się Justyna Łoś, jedna z
uczestniczek warsztatów. Jako jedyna miała odwagę wyłamać się ze swojego
warsztatowego stada. W wystąpieniu użyła zrozumiałego języka, sproblematyzowała
sensowność samych warsztatów, siebie potraktowała ironicznie, a swoich mistrzów
postawiła w niezręcznej, dwuznacznej sytuacji, a jakby tego było mało, wyszła
poza autoreferencyjność i wypowiedziała się na temat swojego pokolenia i stanu
obecnej kultury. Wszystko to trwało kilka minut, nawiązywało dialog, było
spójne, komunikatywne i niebanalne. Czyli jednak performans jest możliwy...
nawet w Sokołowsku.
„Konteksty” to jednak przede
wszystkim sytuacja towarzyska. Nawiązywanie nowych znajomości, wymiana
doświadczeń, kształtowanie poglądów i oczywiście wspólne imprezowanie do
wczesnych godzin porannych. Do Sokołowska przyjechała m.in. Karolina Plinta,
młoda kontrowersyjna krytyczka sztuki, która na miejscu wpadła na świetny
pomysł, żeby założyć blog i codziennie rano udostępniać na nim wpis dotyczący
festiwalu. Biorąc pod uwagę styl Plinty, nietrudno domyślić się, że na miejscu
wpisy szybko okazały się hitem i były komentowane w kuluarach nie tylko przez
młodych. Marcin Polak, który przyjechał na Konteksty, żeby działać z miejscową
społecznością, wykorzystał jeden z tych wpisów podczas wystąpienia w ramach
spontanicznej wystawy młodych zorganizowanej przez Tomka Pawłowskiego w domku
Guja. Przez moment obawiałem się, że może dojść do nieprzyjemnej sytuacji i
widziałem po Karolinie, że też nie była pewna, jak to się skończy. Wyszło
jednak tak, że potraktowano ją jako głos pokolenia.
Żeby zmienić kontekst, z imprezy
„młodych” poszliśmy pod kino, gdzie siedzieli „starzy” i spokojnie pili wódkę. Byli
tam m.in. Janusz Bałdyga, Ewa Zarzycka i Józef Robakowski. Okazało się, że
Robakowski czyta Plintę i ma o niej swoje zdanie, m.in. uważa, że dobrze się
zapowiadała, ale sprzedała się Adamowi Mazurowi i teraz pisze wszystko na jedno
kopyto. Przede wszystkim zaś nie mógł wybaczyć krytyczce tekstu o Ryszardzie
Waśko, którego skrytykowała w kontekście wystawy w szczecińskiej Trafostacji. Sądzę,
że warto potraktować to zderzenie między Plintą a Robakowskim jako konfrontację
dwóch odległych względem siebie, ale aktywnych na gruncie sztuki pokoleń.
Robakowski zarzucił Plincie brak
szacunku dla awangardowej tradycji, ignorowanie historii i spłycanie dyskusji. Jego
zdaniem nie podejmuje ona kluczowego dla dobrej krytyki wysiłku rozumienia, a
argumentacje ogranicza do beztroskiego wypowiadania sądów opartych na
pokoleniowej perspektywie i prywatnym guście. Nie bierze też rzekomo
odpowiedzialności za słowo, potrafiąc w trzech akapitach zablokować komuś
karierę. Oburzył się także na uznanie przez Plintę nudy jako kryterium oceny
sztuki. Nudno, Ładnie, Łatwo, Pięknie – wtórował ironicznie Bałdyga. Robakowski
zachowywał się jak stary lew, który musi już odejść ze stada na samotną
wędrówkę. Być może jego zarzuty wobec Plinty są zasadne, ale należy dodać, że
artyści starego pokolenia nie spełniają własnych kryteriów. Domagają się
ponadpokoleniowej perspektywy, ale sami nie potrafią spojrzeć na swój
artystyczny język w perspektywie historycznej. Nie chcą uznać, że ich myślenie
o sztuce jest także pewnym etapem. Traktują dzisiejsze tematy i formy wyrazu
jako kolejną modę i czekają z protekcjonalnym zniecierpliwieniem, kiedy artyści
powrócą do ponadczasowych problemów i adekwatnych do nich środków wyrazu. Domagają
się wysiłku rozumienia, ale sami wolą pić wódkę w kółku wzajemnej adoracji. Nie
rozumieją przemian w kulturze, w tym zmian w percepcji i hierarchii wartości. Zetknięci
z nową rzeczywistością popadają w swojej sztuce w nieadekwatny patos, łapią się
niewyszukanego absurdu, bądź – nawiązując do prezentowanego podczas festiwalu
filmu Łodzi Kaliskiej – popadają w pornografię.
Plinta nie miała nawet szansy,
żeby się wytłumaczyć. Została przez Robakowskiego zdominowana. Ciekawy performans
Karoliny Breguły, który miał miejsce zaraz potem o drugiej w nocy w środku
lasu, był dla niej w tym kontekście niczym symboliczne oczyszczenie. Breguła
urządziła wzdłuż kilkusetmetrowej leśnej ścieżki ironiczną historię
performansów pokazywanych na Kontekstach, a na końcu przy łodzi Warpechowskiego
wymownie częstowała wódką i sucharem z grilla. Plinta zakończyła dzień w
adoracji młodych artystów. Wtedy zrozumiałem, że może w swoich tekstach z nich
drwić i mieszać z błotem, ale oni będą nadal z zainteresowaniem jej słuchać, bo
jest głosem ich pokolenia. A młode pokolenie chciałoby zobaczyć na
przyszłorocznych Kontekstach więcej stylistycznej różnorodności i
eksperymentów, poznać najnowsze trendy w sztuce i wybitnych rówieśników. O
Robakowskim i Warpechowskim mogą już przeczytać w podręczniku, festiwal w
Sokołowsku nie jest im do tego potrzebny. Dajmy im więc to, o co proszą.