Jakub Julian Ziółkowski, Imagorea, BWA Zielona Góra ("Szum", nr 5)




W zielonogórskim BWA mieliśmy ostatnio okazję oglądać wystawę Imagorea Jakuba Juliana Ziółkowskiego. Ziółkowski jest obecnie jednym z najważniejszych polskich malarzy, docenianym także na świecie. Określany jest jako „neonadrealista” czy po prostu surrealista, który legitymizuje się dobrą techniką i rozległą, eklektyczną, a zarazem oryginalną wyobraźnią. Być może trafnie oddaje tę perspektywę upraszczające stwierdzenie, zgodnie z którym Ziółkowski przywraca sztuce wyobraźnię po latach zmęczenia popbanalizmem – podobnie, jak Sasnal przywrócił jej konkret codzienności po latach zmęczenia sztuką krytyczną. Tak prawdopodobnie zapamięta ten moment historia sztuki.
Rzeczywiście, takie obrazy Ziółkowskiego jak Wielka bitwa pod stołem (2006), Oesophagus (2008) czy Bestiarium (2013), mogą robić wrażenie. Są bardzo złożone, przemyślane i dokładnie wypracowane, a przy tym posiadają spory walor dekoracyjny. Cieszą oko, które z zainteresowaniem patrzy na jedno płótno, nie mogąc nasycić się kolejnymi wątkami. Na ile jednak ich eklektyzm jest twórczy i inspirujący, to już sprawa sporna. Takie dyskusje zresztą się toczą. Nie brakuje głosów krytycznych (na przykład Doroty Jareckiej), które podkreślają w pracach Ziółkowskiego deficyt sensu, wtórność, koniunkturalność, przewidywalność i manierę. Nie ukrywam, że owe krytyczne opinie – szkoda, że rzadko wyrażane publicznie – są mi bliskie. Z pracami Ziółkowskiego nie mam problemu, kiedy traktuję je jako ilustracje. Rzecz w tym, że narracja towarzysząca sztuce malarza z Zamościa uczynić chce z niego poważnego ponowoczesnego surrealistę.
W Zielonej Górze możemy oglądać dotąd nieprezentowane prace Ziółkowskiego. Wszystkie obrazy pochodzą z ostatnich 12 miesięcy. Ekspozycja została starannie przygotowana według projektu greckiego architekta Andreasa Angelidakisa. Sala wystawowa jest znacznie pomniejszona. Widz ogląda obrazy bardzo gęsto rozmieszczone na wewnętrznej stronie drewnianej konstrukcji w formie kwadratowego pokoju z dwoma wejściami/wyjściami (obiekt ten znacznie zmniejsza salę wystawową). Dołączona do prezentacji mapa z dokładnym schematem całości, zawierająca precyzyjną numerację obrazów, sugeruje, że mamy do czynienia z czymś więcej, niż z „zaprzeczeniem modernistycznego kanonu ekspozycyjnego”, jak ujął to Wojciech Kozłowski.
Wystawie towarzyszy erudycyjny, a zarazem potoczysty tekst Bartłomieja Dobraczyńskiego. Mnogość i szerokość zawartych w nim asocjacji, odniesień, nawiązań, tropów i kontekstów jest godna podziwu. Zastanawiam się tylko, jaki charakter względem obrazów Ziółkowskiego ma ten szkic, i ile tak naprawdę, poza formą, ma z nimi wspólnego. Na szczęście, jak czytamy, „wszystko, co ktokolwiek, kiedykolwiek napisał o obrazach JJZ, może być prawdą”. Idąc tym tropem, Dobraczyński napompowuje obrazy sensem, a odbiorcę przekonuje, co czuć powinien i w zasadzie czuć musi. Everything goes. Lepiej zapoznać się z tym tekstem po obejrzeniu wystawy, w domu przy kawie, i ewentualnie wrócić, popatrzeć na wszystko raz jeszcze, już przez trochę inne okulary.
Co właściwie dostajemy od Ziółkowskiego w Zielonej Górze? Na pierwszy rzut oka – po prostu sporą ilość stłoczonych na małej powierzchni obrazów. Artysta w dużej mierze odchodzi w nich od charakterystycznej dla swoich wcześniejszych prac szczegółowości, dekoracyjności i ilustracyjności. Te obrazy są zdecydowanie prostsze w formie, z mniejszą ilością elementów składowych i detali, bardziej „prymitywne” i surowe, w wyblakłej kolorystyce, utrzymane w znanej z tradycji surrealistycznej i często krytykowanej mdłej realistycznej manierze. Nie ma już setek detali, bujnej przyrody ani soczystych kolorów, a z silnych dotychczas inspiracji pracami Philipa Gustona został tylko papieros. Są za to hybrydalne istoty, powyginane ciała, oczy, zwisające członki, zmultiplikowane cycki, walające się bebechy, wypełnione waginy, czaszki, odcięte głowy i inne tego typu rzeczy. Wszystko to podane jest w kontekście różnych artystycznych odniesień i religijnych symboli.
Szybko zauważamy, że charakterystyczna dla dotychczasowych prac Ziółkowskiego bujność, wieloelementowość i złożoność jest tutaj cechą nie tyle poszczególnych obrazów, ile własnością całej ekspozycji. Imagorea jawi się nam jako jeden ogromny obraz, złożony ze 196 otaczających odbiorcę mniejszych obrazów, będący swoistą panoramą podświadomości. Imagorea to piwnica duszy, pomieszczenie, w którym ego bywa tylko w nocy. Wchłania, odbiera powietrze, onieśmiela, oszałamia, obezwładnia i rzuca na kolana, o czym zresztą próbuje przekonać w swoim tekście Dobraczyński.
 Moim zdaniem obrazy Ziółkowskiego nie są ani przerażające, ani gorszące, ani obsesyjne, ani perwersyjne. Oczywiście w ramach ogólnej kultury wizualnej, ze względu na zawartą w nich erotykę (pornografię?), mogą być tak traktowane, ale już nie w obrębie osobistego przeżycia, a tym bardziej w obszarze sztuki i recepcji galeryjnej. Dlaczego to wszystko nie szokuje? Może dlatego, że wrażenie działania intuicji, spontanicznego gestu i docierania do psychologicznej prawdy Ziółkowski obramowuje malarską manierą, historycznym dystansem, autoironią i żartem. Trudno to połączyć i w tym przypadku to się artyście nie udaje.
 Dystans, jakwiadomo, ma spory potencjał poznawczy i Ziółkowski stara się to wykorzystać. Artysta prowadzi nas przez mnogość wielorakich odniesień: od artystycznych, przez religijne, do osobistych. Jeśli ktoś chce dać się im ponieść i ma odpowiednią wiedzę z zakresu historii sztuki i ogólnej wiedzy o kulturze, to może mieć sporo zabawy. Znaleźć tu można bowiem nawiązania do freudowskiej koncepcji seksualności i jungowskiej koncepcji zbiorowej nieświadomości, do Witkacego i ekspresjonistów niemieckich, do Dalego, Matty, Massona, Magritte’a, jak również do starszych mistrzów, w tym Jamesa Ensora, Paula Gauguina, może też Francisca Goi. Warto zwrócić też uwagę na całkiem sporą ilość ironicznych autoportretów, w których freudowska koncepcja lęku przed kastracją pomaga Ziółkowskiemu wyrazić lęk przed niesprawnością artystyczną. To zapewne tylko część możliwych odniesień i skojarzeń.
Po co jednak to wszystko? Czy rzeczywiście żyjemy już w najlepszym z możliwych światów i mroczna podświadomość to tylko skansen mitów, archetypów, wzorów i klisz kulturowych? Wiemy już przecież, że koniec historii jest niemożliwym do spełnienia, utopijnym  postulatem, a szczęścia, choć je proklamowano, zapomniano zadekretować. Jestem przekonany, że nasza podświadomość, tak indywidualna, jak i zbiorowa, nigdy nie miała na ten temat innego zdania. Gdzie się więc podziały u Ziółkowskiego wszystkie napięcia, konflikty i neurozy współczesnego człowieka, o których czytamy u psychologów społecznych i kulturoznawców? To prawda, że czasy, w jakich żyjemy, zachęcają do zabawy w dystans. Lubimy tę zabawę i potrafimy ją dobrze uzasadnić, ale czy równie sprawnie wskazujemy moment, w którym przeradza się ona w kolejną formę wyparcia? Dystans i ironia, jeśli nie zostaną w porę zniesione, nie konfrontują nas z lękami, a co najwyżej je oswajają. 
W tym kontekście oddzielanie surrealizmu od codziennych realiów i określanie Ziółkowskiego oraz innych wiązanych z nim współczesnych artystów jako „zmęczonych rzeczywistością” jest mylące i wygląda jak eufemizm ukrywający deficyt sensu. Piszę "mylące", ponieważ to właśnie podświadomość, z której ów nurt chce czerpać, zakotwicza w świecie i jest papierkiem lakmusowym tego, co realne. Bez tego odniesienia mamy do czynienia tylko ze zbiorem formalnych patentów. Świetnie rozumieli to twórcy XX-wiecznego surrealizmu, którzy za André Bretonem traktowali swoją sztukę jako narzędzie zmiany rzeczywistości. Dlatego też surrealizm, który sięga naprawdę tak głęboko, jak obiecuje, nie potrzebuje chować się za zewnętrznymi odniesieniami i zbiorem trików, a dystans i ironię odrzuca zaraz po zejściu do piwnicy niczym drabinę. Z tych powodów, pomijając sprawy formalne i kwestie estetycznego gustu, uważam prace Jakuba Juliana Ziółkowskiego za obrazy, które niczego do życia i sztuki nie wnoszą.