Przeczytałem tekst Izabeli Kowalczyk („Krytyka powinna być krytyczna!”) i odpowiedź Piotra Bernatowicza („Krytyk powinien być krytyczny także wobec siebie”) opublikowane na stronie „Szumu”. W gruncie rzeczy nie ma sensu odpowiadać następnym tekstem i kontynuować „polemiki”, ponieważ karty w tej dyskusji zostały rozdane już wiele dekad temu i wszystko na ten temat już zdążono powiedzieć. Nasuwają mi się jednak pewne wnioski, którymi chciałbym się podzielić. Po pierwsze, nie ma krytyki bez ideologii; po drugie, sprzecznych ideologii nie da się ze sobą uzgodnić. Te dwie tezy są w gruncie rzeczy banalne i mam wątpliwości, czy „Szum” – pismo ambitne, które chce publikować dobre, interesujące teksty – zechce taki nie-odkrywczy tekst na swojej stronie zamieścić. Jednakże do banalnych wniosków prowadzą wielokrotnie drogi zawiłe, a sama droga bywa warta przejścia, mimo że wiemy, co spotka nas na jej końcu.
Cieszę się, że Piotr Bernatowicz przywołał
w swoim tekście osobę Piotra Piotrowskiego. Razem z Izabelą
Kowalczyk, choć w różnych latach, pisali u niego swoje doktoraty …
i poszli w dwie zupełnie różne strony. Kowalczyk, kontynuując
krytyczne nastawienie swojego promotora, w pewnym sensie je
zradykalizowała, to znaczy przyjęła wyraźne „emancypacyjne” stanowisko
(„polityczną ideologię”, mówiąc słowami Bernatowicza) i z tej konkretnej
pozycji zaczęła pisać o sztuce (Piotrowski miał rzadką umiejętność
łączenia swojego osobistego nastawienia, którego w tekstach nie ukrywał,
z porządną „uczciwą” naukową robotą). Bernatowicz natomiast, niejako wbrew
swojemu promotorowi, skręcił radykalnie w stronę konserwatywnego
rozumienia sztuki, popadając zarazem (czego uniknęła Kowalczyk)
w hipokryzję, o której na końcu napiszę kilka słów.
Dla mnie ciekawe jest przy tym to przede wszystkim, że obaj krytycy zdają
się świetnie wpisywać w ramę pojęciową proponowaną do refleksji nad sztuką
właśnie przez Piotra Piotrowskiego. Mam tutaj na myśli rozróżnienie na
modernizm i awangardę (zob. Znaczenia Modernizmu). No może nie do
końca świetnie, ponieważ Bernatowicz swoimi niefortunnymi wypowiedziami o
„artystach znakomicie malujących martwą naturę” bardziej wpisuje się
w myślenie charakterystyczne dla koloryzmu niż w sam modernizm.
Koloryzm (kapizm) to kierunek najbardziej żywotny w polskiej sztuce, ale
zarazem najbardziej anachroniczny, nieinteresujący, pozbawiony znaczenia i…
nudny (Jeśli Bernatowicz chce rozmawiać o kryteriach, to proponuję
porozmawiać o nudzie. To ciekawe kryterium przebiegające, jak sądzę,
w poprzek tradycyjnych ideologicznych podziałów). Gdybym był naiwny, to
pomyślałbym, że przywołanie przez Bernatowicza w tym kontekście „martwej
natury”, to po prostu „błąd przy pracy” nad tekstem. Obawiam się jednak, że
w tym przynajmniej przypadku naiwny nie jestem, tym bardziej, że modernizm
i kapizm mają pewne cechy wspólne, które pozwoliły wielu artystom, także
krytykom, w okresie politycznej odwilży na łączenie tych „kierunków”
ze sobą.
Przypomnijmy krótko przywołaną wyżej
dychotomię. Izabela Kowalczyk widzi sztukę współczesną jako kontynuację
„awangardy”. Według Piotrowskiego jest to sztuka zaangażowana, osadzona
w codzienności i podejmująca wyzwania płynące z aktualnych
problemów społeczno-politycznych, posiadająca historyczną samoświadomość
i ambicje uczestniczenia w procesach historycznych. Jest to sztuka
krytyczna, tzn. taka sztuka, która bierze na siebie odpowiedzialność za
jednostkę uwikłaną w system władzy. Piotr Bernatowicz zdaje się za
modernizmem odrzucać ideologiczne zaangażowanie sztuki i stawać po stronie
jej autonomii. Postuluje sztukę i krytykę jako niezależne wobec rzeczywistości
(chodzi o kontekst społeczno-polityczny, bo wobec związków
z popkulturą i konsumpcją zdaje się nie mieć zastrzeżeń). Co
w takiej sytuacji sztuce pozostaje? Z jednej strony podejmowanie tzw.
zagadnień uniwersalnych, ponadczasowych, metafizycznych i egzystencjalnych,
z drugiej strony odniesienie do własnych wewnętrznych struktur
i analiza praw rządzących językiem materii i form malarskich, czy
szerzej, wizualnych.
Nie chcę tutaj tych stanowisk w sztuce
oceniać. Są dobrze znane, mają długą tradycję i swoje racje. Zresztą
zarówno „awangardyzm”, jak i modernizm, tak jak je rozumiał Piotr
Piotrowski, są dzisiaj w sztuce „mainstreamowej” reprezentowane. Co
więcej, wydaje się, że zdecydowanie lepiej ma się dzisiaj „formalizm” niż
sztuka zaangażowana, o czym może świadczyć chociażby wystawa, jaką pokazał
w zeszłym roku Marcin Krasny w Galerii Labirynt
w Lublinie (Czysta formalność),
próbując opisać aktualną tendencję w sztuce. O co więc chodzi
Piotrowi Bernatowiczowi? Z jednej strony stanął on zapewne po stronie
resentymentu artystów „zmarginalizowanych”, którzy zamiast cieszyć się
w swoich pracowniach tworzeniem sztuki niezależnej i ponadczasowej,
chodzą po mieście rozgoryczeni niedowartościowaniem. Wiadomo, że wszyscy nie
mogą być beneficjentami sukcesu. O tym, kto będzie dobrze żył ze sztuki
i kto zapisze się w jej historii, nie decyduje ostatecznie jakość
artystycznych wytworów. Raczej wiele innych elementów, od przypadku
i szczęścia do miejsca urodzenia, posiadanych znajomości
i określonych cech charakteru, które bardzo pomagają w osiąganiu
publicznych sukcesów. Tak jest we wszystkich sferach ludzkiej działalności.
Jeśli krytycy sztuki chcą z tą tendencją walczyć, to powinni wyszukiwać
wybitnych niedocenionych, pochowanych w prekariackich pracowniach artystów
i wyciągać ich na światło dzienne. To zresztą powinien być ich zawodowy
i moralny obowiązek. Czy Piotr Bernatowicz bądź przywoływany w jego
tekście Andrzej Biernacki, który lubuje się w bezpardonowej sportowej
krytyce, zadość czynią temu obowiązkowi?
Przede wszystkim zaś narzekają ustawicznie na
niską jakość wytworów artystycznych, głównie tych „zideologizowanych” właśnie,
promowanych przez publiczne instytucje. Zachowują się tak, jakby mieli
pochowane same asy, które aż palą się w rękawie, żeby wyskoczyć na stół.
Koniunkturalne, w treści banalne i wymuszone, w formie
niedopracowane i nieprzemyślane. To ich typowe zarzuty pod adresem obecnej
„sztuki publicznie uznanej”. Owszem, do pewnego stopnia można się z nimi
tutaj zgodzić, chociaż przykład Aleksandry Polisiewicz, jaki przywołuje
Bernatowicz, nie jest szczególnie fortunny. Lepszym byłaby twórczość Ady
Karczmarczyk, ale sam krytyk promuje ją w poznańskim Arsenale, więc nie
mógł jej w tekście przywołać. Rzeczywiście, dzisiejsi „awangardowi”
artyści korzystają z publicznego zapotrzebowania na sztukę „zaangażowaną”,
„problemową”, bo rzeczywiście taka koniunktura jest albo przynajmniej jeszcze
do niedawna była. Unia Europejska, a za nią polskie instytucje kultury
wspierają finansowo i organizacyjnie pewne określone wartości:
obywatelskie, wspólnotowe, emancypacyjne (oczywiście w granicach
ustalonego porządku). W tej atmosferze powstają różne prace
i kuratorskie projekty, lepsze i gorsze, tworzone ze szczerego
zaangażowania i koniunkturalne, świadome i naiwne. To
„instytucjonalizowanie” się sztuki zaangażowanej jest niewątpliwie pewnym
problemem, który określiłbym „formalizowaniem się awangardy” i pokazuje
dzisiejsze granice tego myślenia o sztuce.
Co jednak w tej sytuacji proponuje Piotr
Bernatowicz? Jak to zwykle bywa z ideologiczną krytyką, wylewa dziecko
z kąpielą. Trudno uwierzyć, ale zdaje się nawoływać do powrotu
„ponadczasowych wartości w sztuce”, co u nas oznacza powrót
umiłowanego przez artystów ZPAP-u (co jest swoją drogą też pewnym stereotypem)
bardziej lub mniej zmodernizowanego koloryzmu. Już słychać ich pukania do bram
Zachęty. Rzemiosło malarskie zgodne z ustalonymi raz na zawsze zasadami
i nic nie znaczące tematy bądź formalne dyskusje. Tutaj też są artyści
lepsi i słabsi, ale w tym przypadku nie ma to żadnego znaczenia,
ponieważ „sztuka martwych natur” jest nieaktualna już od powiedzmy stu lat.
Teza niby trywialna, ale okazuje się, że trzeba (szczególnie dzisiaj) ją
jeszcze wielokrotnie powtórzyć, nawet uczniom Piotrowskiego. Nieaktualna, to
znaczy, że straciła jakiekolwiek znaczenie dla kultury. Może inaczej, ma mniej
więcej taką wartość, jaką sklejanie plastikowych modeli samolotów. Każdy to
może robić u siebie w domu. Czynność to relaksująca, choć dla zdrowia
niezbyt korzystna, pozwala zapomnieć o świecie i doświadczyć
wspaniałego twórczego uczucia. Nazwałbym taką sztukę „prywatną”. Jest to bowiem
sztuka z perspektywy swojej kulturotwórczej roli prywatna, jak prywatne są
fotografie z wakacji, i jako taka powinna w „przestrzeniach
prywatnych” pozostać. Krytyka sztuki nie ma tutaj nic do roboty. Krytyka
potrzebuje ideologii.
Byłbym jednak naiwny, gdybym wierzył, że
Piotr Bernatowicz rzeczywiście marzy o „powrocie” koloryzmu. On przecież zna
historię sztuki i wie, że obrazy Dowigiałły są koszmarne („słabe” to
byłoby źle powiedziane), a jako uczeń Piotrowskiego ma świadomość, że
autonomia sztuki w praktyce oznacza jej zinstrumentalizowanie przez
władzę. W (po)nowoczesnym świecie sztuka może być albo „prywatna”, albo
„zaangażowana”. Dlatego też Bernatowiczowi tak naprawdę chodzi po prostu
o zmianę „panującej” ideologii. Powrót do modernistycznych wartości – do
autonomii sztuki, to tylko przykrywka, odwrócenie uwagi. Na początku pisałem,
że w przeciwieństwie do Kowalczyk jest Bernatowicz hipokrytą, teraz myślę,
że po prostu jest wyrachowany. Ale na jaką właściwie ideologię chciałby
przechrzcić sztukę współczesną? The Krasnals i Strategie buntu to
są, moim zdaniem, jedynie działania „hakerskie” i jako takie odgrywają
swoją rolę w kulturze. Wystawę Tomasza Matusewicza U stu
– dni Islamu traktuję
jako sproblematyzowanie kwestii uchodźców i reprezentację punktu widzenia
niepopularnego w środowiskach „liberalno-lewicowych”, ale mającego swoje
racje. Nie sądzę jednak, żeby Bernatowicz chciał żyć w świecie, jaki
proponuje ideologia posługująca się hasłami Strategii buntu, czy podsycająca lęk
stojący za instalacją Matusewicza. Ale może jestem jednak naiwny. W każdym
razie z trojga złego wolę „sformalizowaną awangardę” niż wybitnie
namalowaną martwą naturę, czy ideologiczne, regresywne cywilizacyjnie wystawy.