Nie ma krytyki bez ideologii ("Szum", 15.05.2016)


Przeczytałem tekst Izabeli Kowalczyk („Krytyka powinna być krytyczna!”) i odpowiedź Piotra Bernatowicza („Krytyk powinien być krytyczny także wobec siebie”) opublikowane na stronie „Szumu”. W gruncie rzeczy nie ma sensu odpowiadać następnym tekstem i kontynuować „polemiki”, ponieważ karty w tej dyskusji zostały rozdane już wiele dekad temu i wszystko na ten temat już zdążono powiedzieć. Nasuwają mi się jednak pewne wnioski, którymi chciałbym się podzielić. Po pierwsze, nie ma krytyki bez ideologii; po drugie, sprzecznych ideologii nie da się ze sobą uzgodnić. Te dwie tezy są w gruncie rzeczy banalne i mam wątpliwości, czy „Szum” – pismo ambitne, które chce publikować dobre, interesujące teksty – zechce taki nie-odkrywczy tekst na swojej stronie zamieścić. Jednakże do banalnych wniosków prowadzą wielokrotnie drogi zawiłe, a sama droga bywa warta przejścia, mimo że wiemy, co spotka nas na jej końcu.
Cieszę się, że Piotr Bernatowicz przywołał w swoim tekście osobę Piotra Piotrowskiego. Razem z Izabelą Kowalczyk, choć w różnych latach, pisali u niego swoje doktoraty … i poszli w dwie zupełnie różne strony. Kowalczyk, kontynuując krytyczne nastawienie swojego promotora, w pewnym sensie je zradykalizowała, to znaczy przyjęła wyraźne „emancypacyjne” stanowisko („polityczną ideologię”, mówiąc słowami Bernatowicza) i z tej konkretnej pozycji zaczęła pisać o sztuce (Piotrowski miał rzadką umiejętność łączenia swojego osobistego nastawienia, którego w tekstach nie ukrywał, z porządną „uczciwą” naukową robotą). Bernatowicz natomiast, niejako wbrew swojemu promotorowi, skręcił radykalnie w stronę konserwatywnego rozumienia sztuki, popadając zarazem (czego uniknęła Kowalczyk) w hipokryzję, o której na końcu napiszę kilka słów.
Dla mnie ciekawe jest przy tym to przede wszystkim, że obaj krytycy zdają się świetnie wpisywać w ramę pojęciową proponowaną do refleksji nad sztuką właśnie przez Piotra Piotrowskiego. Mam tutaj na myśli rozróżnienie na modernizm i awangardę (zob. Znaczenia Modernizmu). No może nie do końca świetnie, ponieważ Bernatowicz swoimi niefortunnymi wypowiedziami o „artystach znakomicie malujących martwą naturę” bardziej wpisuje się w myślenie charakterystyczne dla koloryzmu niż w sam modernizm. Koloryzm (kapizm) to kierunek najbardziej żywotny w polskiej sztuce, ale zarazem najbardziej anachroniczny, nieinteresujący, pozbawiony znaczenia i… nudny (Jeśli Bernatowicz chce rozmawiać o kryteriach, to proponuję porozmawiać o nudzie. To ciekawe kryterium przebiegające, jak sądzę, w poprzek tradycyjnych ideologicznych podziałów). Gdybym był naiwny, to pomyślałbym, że przywołanie przez Bernatowicza w tym kontekście „martwej natury”, to po prostu „błąd przy pracy” nad tekstem. Obawiam się jednak, że w tym przynajmniej przypadku naiwny nie jestem, tym bardziej, że modernizm i kapizm mają pewne cechy wspólne, które pozwoliły wielu artystom, także krytykom, w okresie politycznej odwilży na łączenie tych „kierunków” ze sobą.
Przypomnijmy krótko przywołaną wyżej dychotomię. Izabela Kowalczyk widzi sztukę współczesną jako kontynuację „awangardy”. Według Piotrowskiego jest to sztuka zaangażowana, osadzona w codzienności i podejmująca wyzwania płynące z aktualnych problemów społeczno-politycznych, posiadająca historyczną samoświadomość i ambicje uczestniczenia w procesach historycznych. Jest to sztuka krytyczna, tzn. taka sztuka, która bierze na siebie odpowiedzialność za jednostkę uwikłaną w system władzy. Piotr Bernatowicz zdaje się za modernizmem odrzucać ideologiczne zaangażowanie sztuki i stawać po stronie jej autonomii. Postuluje sztukę i krytykę jako niezależne wobec rzeczywistości (chodzi o kontekst społeczno-polityczny, bo wobec związków z popkulturą i konsumpcją zdaje się nie mieć zastrzeżeń). Co w takiej sytuacji sztuce pozostaje? Z jednej strony podejmowanie tzw. zagadnień uniwersalnych, ponadczasowych, metafizycznych i egzystencjalnych, z drugiej strony odniesienie do własnych wewnętrznych struktur i analiza praw rządzących językiem materii i form malarskich, czy szerzej, wizualnych.
Nie chcę tutaj tych stanowisk w sztuce oceniać. Są dobrze znane, mają długą tradycję i swoje racje. Zresztą zarówno „awangardyzm”, jak i modernizm, tak jak je rozumiał Piotr Piotrowski, są dzisiaj w sztuce „mainstreamowej” reprezentowane. Co więcej, wydaje się, że zdecydowanie lepiej ma się dzisiaj „formalizm” niż sztuka zaangażowana, o czym może świadczyć chociażby wystawa, jaką pokazał w zeszłym roku Marcin Krasny w Galerii Labirynt w Lublinie (Czysta formalność), próbując opisać aktualną tendencję w sztuce. O co więc chodzi Piotrowi Bernatowiczowi? Z jednej strony stanął on zapewne po stronie resentymentu artystów „zmarginalizowanych”, którzy zamiast cieszyć się w swoich pracowniach tworzeniem sztuki niezależnej i ponadczasowej, chodzą po mieście rozgoryczeni niedowartościowaniem. Wiadomo, że wszyscy nie mogą być beneficjentami sukcesu. O tym, kto będzie dobrze żył ze sztuki i kto zapisze się w jej historii, nie decyduje ostatecznie jakość artystycznych wytworów. Raczej wiele innych elementów, od przypadku i szczęścia do miejsca urodzenia, posiadanych znajomości i określonych cech charakteru, które bardzo pomagają w osiąganiu publicznych sukcesów. Tak jest we wszystkich sferach ludzkiej działalności. Jeśli krytycy sztuki chcą z tą tendencją walczyć, to powinni wyszukiwać wybitnych niedocenionych, pochowanych w prekariackich pracowniach artystów i wyciągać ich na światło dzienne. To zresztą powinien być ich zawodowy i moralny obowiązek. Czy Piotr Bernatowicz bądź przywoływany w jego tekście Andrzej Biernacki, który lubuje się w bezpardonowej sportowej krytyce, zadość czynią temu obowiązkowi?
Przede wszystkim zaś narzekają ustawicznie na niską jakość wytworów artystycznych, głównie tych „zideologizowanych” właśnie, promowanych przez publiczne instytucje. Zachowują się tak, jakby mieli pochowane same asy, które aż palą się w rękawie, żeby wyskoczyć na stół. Koniunkturalne, w treści banalne i wymuszone, w formie niedopracowane i nieprzemyślane. To ich typowe zarzuty pod adresem obecnej „sztuki publicznie uznanej”. Owszem, do pewnego stopnia można się z nimi tutaj zgodzić, chociaż przykład Aleksandry Polisiewicz, jaki przywołuje Bernatowicz, nie jest szczególnie fortunny. Lepszym byłaby twórczość Ady Karczmarczyk, ale sam krytyk promuje ją w poznańskim Arsenale, więc nie mógł jej w tekście przywołać. Rzeczywiście, dzisiejsi „awangardowi” artyści korzystają z publicznego zapotrzebowania na sztukę „zaangażowaną”, „problemową”, bo rzeczywiście taka koniunktura jest albo przynajmniej jeszcze do niedawna była. Unia Europejska, a za nią polskie instytucje kultury wspierają finansowo i organizacyjnie pewne określone wartości: obywatelskie, wspólnotowe, emancypacyjne (oczywiście w granicach ustalonego porządku). W tej atmosferze powstają różne prace i kuratorskie projekty, lepsze i gorsze, tworzone ze szczerego zaangażowania i koniunkturalne, świadome i naiwne. To „instytucjonalizowanie” się sztuki zaangażowanej jest niewątpliwie pewnym problemem, który określiłbym „formalizowaniem się awangardy” i pokazuje dzisiejsze granice tego myślenia o sztuce.
Co jednak w tej sytuacji proponuje Piotr Bernatowicz? Jak to zwykle bywa z ideologiczną krytyką, wylewa dziecko z kąpielą. Trudno uwierzyć, ale zdaje się nawoływać do powrotu „ponadczasowych wartości w sztuce”, co u nas oznacza powrót umiłowanego przez artystów ZPAP-u (co jest swoją drogą też pewnym stereotypem) bardziej lub mniej zmodernizowanego koloryzmu. Już słychać ich pukania do bram Zachęty. Rzemiosło malarskie zgodne z ustalonymi raz na zawsze zasadami i nic nie znaczące tematy bądź formalne dyskusje. Tutaj też są artyści lepsi i słabsi, ale w tym przypadku nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ „sztuka martwych natur” jest nieaktualna już od powiedzmy stu lat. Teza niby trywialna, ale okazuje się, że trzeba (szczególnie dzisiaj) ją jeszcze wielokrotnie powtórzyć, nawet uczniom Piotrowskiego. Nieaktualna, to znaczy, że straciła jakiekolwiek znaczenie dla kultury. Może inaczej, ma mniej więcej taką wartość, jaką sklejanie plastikowych modeli samolotów. Każdy to może robić u siebie w domu. Czynność to relaksująca, choć dla zdrowia niezbyt korzystna, pozwala zapomnieć o świecie i doświadczyć wspaniałego twórczego uczucia. Nazwałbym taką sztukę „prywatną”. Jest to bowiem sztuka z perspektywy swojej kulturotwórczej roli prywatna, jak prywatne są fotografie z wakacji, i jako taka powinna w „przestrzeniach prywatnych” pozostać. Krytyka sztuki nie ma tutaj nic do roboty. Krytyka potrzebuje ideologii.
Byłbym jednak naiwny, gdybym wierzył, że Piotr Bernatowicz rzeczywiście marzy o „powrocie” koloryzmu. On przecież zna historię sztuki i wie, że obrazy Dowigiałły są koszmarne („słabe” to byłoby źle powiedziane), a jako uczeń Piotrowskiego ma świadomość, że autonomia sztuki w praktyce oznacza jej zinstrumentalizowanie przez władzę. W (po)nowoczesnym świecie sztuka może być albo „prywatna”, albo „zaangażowana”. Dlatego też Bernatowiczowi tak naprawdę chodzi po prostu o zmianę „panującej” ideologii. Powrót do modernistycznych wartości – do autonomii sztuki, to tylko przykrywka, odwrócenie uwagi. Na początku pisałem, że w przeciwieństwie do Kowalczyk jest Bernatowicz hipokrytą, teraz myślę, że po prostu  jest wyrachowany. Ale na jaką właściwie ideologię chciałby przechrzcić sztukę współczesną? The Krasnals i Strategie buntu to są, moim zdaniem, jedynie działania „hakerskie” i jako takie odgrywają swoją rolę w kulturze. Wystawę Tomasza Matusewicza U stu – dni Islamu traktuję jako sproblematyzowanie kwestii uchodźców i reprezentację punktu widzenia niepopularnego w środowiskach „liberalno-lewicowych”, ale mającego swoje racje. Nie sądzę jednak, żeby Bernatowicz chciał żyć w świecie, jaki proponuje ideologia posługująca się hasłami Strategii buntu, czy podsycająca lęk stojący za instalacją Matusewicza. Ale może jestem jednak naiwny. W każdym razie z trojga złego wolę „sformalizowaną awangardę” niż wybitnie namalowaną martwą naturę, czy ideologiczne, regresywne cywilizacyjnie wystawy.