Wojna i Pokój. Galeria Labirynt, Lublin 2015 ("Szum", nr 11, s.176)

Jeszcze pod koniec lat 90-tych wierzyliśmy w sen Francisa Fukuyamy o końcu historii. Wierzyliśmy, że po upadku komunizmu system demokracji liberalnej wraz z rynkowym porządkiem ekonomicznym przyjmie się na całym świecie i zadecyduje o ogólnoświatowym pokoju. Nie chcieliśmy wówczas słuchać Samuela Huntingtona, który twierdził, że tak na prawdę wszystko zmierza w stronę konfliktu cywilizacyjnego. Chiny wkrótce pokazały, że demokracja liberalna nie musi być wcale importowana w pakiecie z kapitalizmem i nowoczesnymi technologiami. Także w Afryce nikt nie rozpoznawał demokracji w puszce Coca Coli. Po ataku na World Trade Center w 2001 roku wiedzieliśmy już, że Zachód nie będzie wzorem dla reszty świata, a wojna w Iraku z 2003 roku uświadomiła nam, że nie powinniśmy wtrącać się w sprawy na Bliskim Wschodzie. W razie czego, mówiliśmy sobie, postawimy dookoła Europy wysoki mur i będziemy starać się niezależnie od reszty świata kultywować naszą małą wysepkę demokracji i dobrobytu. Wojna na Ukrainie pokazała jednak, że nawet tutaj nie jest bezpiecznie, a wielki kryzys imigracyjny związany z wojną w Syrii właśnie zaświadcza, że XXI wiek dopiero się zaczyna i nie ma mowy o żadnym końcu historii.
Chociaż żywimy obawy o nasze bezpieczeństwo i czujemy, że zbliża się jakieś przesilenie, to jednak trudno nam sobie wyobrazić tradycyjne działania wojenne na Zachód od Ukrainy. Być może uśpieni jesteśmy konsumencką wolnością, a może przeczuwamy, że wydarzenia, jakie na nas czekają, nie mieszczą się w dotychczasowych wyobrażeniach wojny i pokoju. Po obejrzeniu wystawy „Wojna i pokój” w lubelskiej Galerii Labirynt możemy odnieść wrażenie, że sztuka jeszcze do tego momentu nie dotarła. Temu wrażeniu paradoksalnie trochę winna jest kuratorska narracja próbująca związać z obecną sytuacją geopolityczną wystawę, która z założenia ma charakter podsumowujący i zmierza bardziej do zamknięcia pewnego okresu w polskiej sztuce, niż proponuje spojrzenie wychodzące w przyszłość. Gdy jednak zaczynamy przyglądać się bliżej najmłodszym pracom zgromadzonym na wystawie, a to od nich przede wszystkim chcielibyśmy oczekiwać nawiązania żywego dialogu z obecną rzeczywistością, to okazuje się, że asumpt do tego wrażenia daje przede wszystkim sama sztuka.
Podstawową tezą zespołu kuratorskiego wystawy „Wojna i pokój” – Magdaleny Linkowskiej, Tomasza Kitlińskiego, Pawła Leszkowicza – jest historyczna konstatacja, zgodnie z którą na początku XXI wieku, a w gruncie rzeczy już od lat 90. wieku XX, mamy do czynienia w Polsce z nową ikonografią militarną. Jest to zmiana niemalże rewolucyjna, ponieważ dotychczas, poza nielicznymi wyjątkami (np. Józef Robakowski), mieliśmy w w tym kontekście do czynienia w sztuce z myśleniem historycznym, martyrologicznym i patriotycznym. Myślenie to zostało zapoczątkowane w XIX wieku m.in. przez Juliusza Kossaka, Artura Grottgera, Józefa Brandta, Jana Matejkę, Maksymiliana Gierymskiego, a utrwalone w wieku następnym przez kolejne pokolenia artystów obserwujących trudne losy narodu polskiego i polskiej państwowości (m.in. przez Janusza Weissa, czy modnego ostatnio Andrzeja Wróblewskiego).
Po transformacji ustrojowej na początku lat 90., w sytuacji pokoju, zadowolenia z odzyskania suwerenności i wzrastającego dobrobytu, jak konstatują kuratorzy, zaczyna pojawiać się w sztuce nowe rewizjonistyczne myślenie o wojnie i militaryzmie. Artyści przenoszą zainteresowanie z samego doświadczenia wojny na ikonografię i jej medialne reprezentacje, i zaczynają dokonywać ich dekonstrukcji. Jeśli ikonografia wojenna wywodząca się ze sztuki XIX wieku miała zawładnąć wyobraźnią widza, to sztuka XXI wieku dąży do analizy i ujawnienia tego zawłaszczenia. Już nie po to, aby uśmierzać traumę, krzepić serca i zagrzewać do walki, ale po to, aby budzić indywidualną odpowiedzialność i antywojenną świadomość. O zjawisku obszernie piszą autorzy tekstów dołączonych do starannie przygotowanego przez galerię katalogu.
To nowe myślenie w sztuce, pomimo szlachetnych pacyfistycznych intencji, nie jest jednak wolne od problemów. Odnosząc się do samych reprezentacji, przedstawień, medialnej propagandy, mitologii i ikonografii, stopniowo zwiększa swój dystans i traci punkt odniesienia względem rzeczywistości (tzn. względem indywidualnego doświadczenia wojny). To może wydawać się naturalne w kontekście historycznym i politycznym z początku XXI wieku, ale w praktyce powoduje, że staje się elementem tego samego kolorowego, zadowolonego z siebie świata mediów i konsumpcji, który poddaje analizie. Po doskonałych pomysłach Artura Żmijewskiego, Zbigniewa Libery, czy Krzysztofa Wodiczki młodsza sztuka krytyczna staje się coraz bardziej standaryzowana, tzn. przetwarza strategie wypracowane w latach 90. i na początku 2000 roku. Nie podejmuje też niestety autorefleksji na temat własnego miejsca w świecie do jakiego się odnosi, a taka refleksja, jak można sądzić, mogłaby być naturalną kontynuacją rozważań z poprzednich dekad.
Pozbawione autorefleksji i zbyt zdystansowane, jak na temat jaki poruszają, wydają się być rysunki Mariusza Tarkawiana „366 obrotów” (2013-2014) i Huberta Czerepoka „Seanse – okropności wojny” (2009). O wiele bardziej poruszający jest sam Francisco Goya, do którego polscy artyści swoimi rysunkami nawiązują. Cykl obrazów „Aeropiktura” (2006) Czerepoka, namalowany na podstawie lotniczych zdjęć bombardowanych miast, mógłby z powodzeniem wisieć w dziecięcym pokoju urządzonym w stylu Ikea. Obrazy Tomasza Bielaka natomiast w sam raz pasują do dekadenckiej sypialni rodziców. Oddalony od doświadczenia wojny jest także cykl obrazów Bogusława Bachorczyka (np. „Zamawiam pod Austerlitz”, 2009), który tworzy z popkulturowych przedstawień coś w rodzaju dziecięcej układanki męskich wojennych tożsamości. Za pracę graniczną w tym kontekście można uznać „Bud” Cezarego Klimaszewskiego, czyli modele statku podwodnego zamknięte w przeźroczyste walizki, reprezentujące filmową ikonę Marlona Brando. W tych pracach więcej już niesproblematyzowanej fascynacji militaryzmem, niż obaw, lęków, czy współczucia.
Wiadomo, że fascynacja militaryzmem jest bliska dziecięcym zabawom w wojnę, że role społeczne przekazywane są przez zabawki i nawet transseksualista potrafiłby włączyć się w zbiorową agresję. Po zabawkach Zbigniewa Libery z lat 90. takie prace jednak niewiele już wnoszą. A jednak Maurycy Gomulicki tworzy „Barbie Holocaust” (2015), czyli różową rakietę umieszczoną pod szklaną kopułą, a Hubert Czerepok w instalacji „Little Boy” (2010) tworzy zabawkę dla dzieci w postaci modelu bomby atomowej do składania. Strategia zestawiania tego, co niewinne z ikonografią wojenną jest trywialna i została już dawno wyeksploatowana przez różne obszary zajmujące się komunikacją wizualną. Po co więc Joanna Rajkowska w filmie „Progress” (2014) każe małej dziewczynce powtarzać za głosem zza kamery nazwy różnego rodzaju broni, a Anna Kutera w cyklu fotografii „Morfologia Aktualnej rzeczywistości” (2008/2009) przedstawia dziewczynkę z różnymi atrybutami przemocy? Wiadomo, że krzywda dzieci nas porusza, a niewinność pozwala wydobyć absurdalność wojny, ale nadużywanie tej strategii może spowodować, że wkrótce sami będziemy mieli ochotę zrobić krzywdę dzieciom, żeby jakoś zdekonstruować tę strategię. Takie pomysły były dobre w latach 90., kiedy rozpoznawaliśmy dopiero przemoc zawartą w schematach kulturowych, mechanizmy działania mediów i neoliberalnej kapitalistycznej propagandy. Dzisiaj nie powiedzą nam one już niczego nowego natomiast zapoznają coś, co szczególnie w temacie wojny jest ważne: cierpienie i poczucie utraty godności.
Zaczyn do takiej refleksji daje sam Paweł Leszkowicz w ostatnim akapicie kuratorskiego tekstu dołączonego do katalogu. Być może przejście od zdystansowanej pracy nad przedstawieniem do samego doświadczenia pojawić się może dopiero w sytuacji, kiedy sami staniemy w ogniu wojny – zastanawia się autor. Sytuacja wojny przerzuciłaby prawdopodobnie sztukę znowu do świata reportażu, dokumentu i propagandy (ten nurt reprezentuje na wystawie praca Piotra Ślaskiego). Chyba nie o to chodzi. Chodzi raczej o wydobycie potencjału tkwiącego w empatii i znalezienie dla niej aktualnego języka, który pozwoliłby pracować nie tylko na bezpośrednim doświadczeniu, ale także skutecznie analizować sferę kultury symbolicznej, ikonografię i medialne reprezentacje. Znane nam prace Józefa Robakowskiego, Krzysztofa Wodiczki, Artura Żmijewskiego, Katarzyny Kozyry, Zbigniewa Libery, Zofii Kulik, Mirosława Bałki, które obecne są także na wystawie w Labiryncie, przypominają, że taki język jest możliwy. Odnaleźli go także Rafał Jakubowicz, Tomasz Kozak i Grupa Twożywo. Wśród młodszych prac podkreślić trzeba film „Świeże wiśnie” (2010) Anny Baumgart podejmujący temat prostytucji w obozach koncentracyjnych. To film pobudzający do refleksji na wielu poziomach i doskonale wykorzystujący możliwości filmowego medium, zarazem autoreferencyjny i zdystansowany, empatyczny i głęboko zaangażowany. Takie dzieła dają nadzieję. 
Na koniec chciałbym podjąć krótko temat wizji pokoju zaproponowanej przez kuratorów. Tak naprawdę bowiem wystawa w lubelskim Labiryncie miała być w intencji przede wszystkim pacyfistyczną wystawą o pokoju. Po kuratorskim researchu okazało się jednak, że ten temat nie cieszy się popularnością i w przeciwieństwie do tematu wojny trudno było znaleźć bezpośrednio poświęcone mu dzieła. Na wystawie „Wojna i pokój” znalazły się więc tylko trzy prace poświęcone pokojowi: „Kwiaty” (2014) ukraińskiej artystki Anastasii Mikhno, przedstawiające ludzi „wyśpiewujących” ze swojego wnętrza kwiaty, „Sen” (2015) Mariusza Tarkawiana – specjalnie zamówiony na wystawę duży fresk utrzymany w konwencji ateńsko-hipisowskiej utopii oraz „Pokój dla uchodźczyń i uchodźców” (2015)  Tomasza Kitlińskiego i Piotra Brożka – instalacja złożona z książek spełniających dla wystawy rolę szerokiego ideologicznego backgroundu a także wideo, w którym kurator bezpośrednio zachęca uchodźców do przybycia do Polski.
Wizja pokoju przedstawiana w Lublinie trochę zaskakuje. Przeglądamy książki Zygmunta Baumana, Hannah Arendt, Marii Janion, czytamy „O wiecznym pokoju” Immanuela Kanta i otwieramy szeroko ramiona dla wszystkich, zachęcając do urzeczywistnienia hipisowskiej idei flower power, utopii wolnej miłości, (homo)erotyki, wrażliwości mniejszościowej i harmonii różnorodności. To jest dzisiaj wizja już mocno oddalona od rzeczywistości. Brzmi jak głos nastolatka albo lewicowego nadwrażliwca z lat 70. Ta wizja nie ma już potencjału łączenia, ale raczej dzieli i marginalizuje. Okopuje w wojnie światopoglądowej na z góry przyjętej pozycji, potwierdza podziały i utwierdza w stereotypach (np. takich, że artyści to cioty i geje). Nawet, jeśli wierzymy w tę wizję i chcielibyśmy doczekać takiego świata, w publicznej dyskusji powinniśmy proponować  wspólną formułę pokoju, utopię skrojoną na miarę nas wszystkich.