Wystawa Krzysztofa Wałaszka pt. „Życie artysty z drugiej połowy XX wieku” nie prowokuje, nie wzbudza kontrowersji, nie otwiera dyskusji. Przechodzimy z sali do sali, czytamy opisy, kręcimy się w kółko, uśmiechamy się ze zrozumieniem i wychodzimy. Dlaczego? Przecież artysta stawia otwarcie gorzką diagnozę życia społeczno-politycznego ostatnich dziesięcioleci.
Od 27 marca do 17 maja we wrocławskim BWA
Awangarda możemy zobaczyć dużą retrospektywną wystawę Krzysztofa Wałaszka –
wrocławskiego artysty związanego z nurtem sztuki krytycznej, w swoim czasie
okrzykniętego artystą kontrowersyjnym i obrazoburczym, który obecnie, już jako
pewnego rodzaju „klasyk”, uczy rysunku na wrocławskiej ASP. Wystawa ma pokazać
wielowątkowość i wszechstronność jego twórczości, ale też, jak sądzę, jego
ciągłą twórczą aktywność i aktualność. Na ekspozycję składają się prace
wykonane w różnych technikach (obrazy na płótnie, grafiki, różnego rodzaju
przedmioty, w tym ceramika i ready mades)
oraz korespondujące z nimi dokumentacje z poprzednich wystaw i różnego rodzaju
działań. Wystawie towarzyszy też film, w którym Wałaszek opowiada o swoim życiu
i twórczości. Całość została podzielona na sale tematyczne, które pomagają
organizatorom rozmieścić ten spory dorobek w trudnej przestrzeni galerii a
widzom percepcyjnie go ogarnąć. Rozmieszczenie prac nie jest przy tym
przypadkowe. Kuratorka Anna Markowska przemyślała dorobek Wałaszka i
interesująco oprowadza nas po jego twórczości, nie szczędząc w opisach swojego
komentarza. Trochę bałaganu wprowadzają jednak towarzyszące temu podziałowi
logiczne niejasności. Czasem prace organizowane są wokół techniki artystycznej,
czasem wokół samego pomieszczenia, innym razem poprzez metaforę bądź temat.
Utrudnia to zrekonstruowanie sobie proponowanej przez organizatorów narracji.
Zaraz po wejściu do galerii w „Hollu
głównym”, niczym na wycieraczkę dla naszej psychiki, natrafiamy na duże płótno Siostra (1992), które przypominając
konwencje starego malarstwa barokowego, nastroić ma nas refleksyjnie i pochylić
nad marnością i nieuchronną przemijalnością życia. Idąc w prawo, wchodzimy do
sali „Multiple choice”, w której artysta zestawia materiały towarzyszące
minionym wystawom i akcjom artystycznym (ulotki, plakaty, zaproszenia) z gęsto
wyklejoną na ścianie tapetą z gazetek reklamowych wielkopowierzchniowych
marketów, zwracając uwagę na towarzyszącą artyście i odbiorcy konieczność
ciągłego ponawiania wyboru między „przestrzenią sztuki” a „przestrzenią
zakupów”. W sali „Życie przedmiotów domowych” możemy zobaczyć ceramikę
przechowującą w kredensie dla przyszłych pokoleń narodowe mity i wartości. Tuż
obok jest sala „Malarstwo” podzielona na część społeczno-polityczną oraz na
autotematyczne odniesienia do figury artysty, kwestii malowania i
samoświadomości malarskiego medium. Wybierając lewą stronę zwiedzania, z holu
głównego wchodzimy do sali „Vanitas”, która w autoironiczny sposób podejmuje
temat marności ludzkiego bytu w obliczu nieuchronnego przemijania. Dalej mamy
salę „Warsztat samochodowy” – rekonstrukcję wystawy z 2003 roku w warsztacie
samochodowym Jerzego Chudyka (nawiązującą do pokazu Henryka Berlewiego z 1924
roku) – która wciąga nas w zabawę poszukiwania relacji między przedmiotami,
nadawania nowych znaczeń i podejmowania decyzji odnośnie tego, co jest, a co
nie jest sztuką. „Sala Wielkich Mistrzów” za naszym pośrednictwem nawiązuje
dialog z Leonardem da Vinci i Marcelem Duchampem, a w „Garderobie” miesza się
dokumentacja z autokreacją.
Lata świetności i największej aktywności
twórczej Krzysztofa Wałaszka przypadają na przełom lat 80/90-tych XX wieku. W
tym okresie uformował się charakterystyczny dla niego surowy język czerpiący, z
jednej strony z przaśnej plebejskiej ludycznej estetyki, z drugiej strony z
dyskursu narodowego, z ówczesnego języka polityki i mediów. Ważną cechą tego
języka jest dystans, częste samoodniesienia, ironia i sarkazm, które w ogóle
pozwalają rozpatrywać to, co robi Wałaszek, w kategoriach sztuk wizualnych.
Artysta przejmuje obecne w świadomości narodowej hasła, symbole, zwroty oraz
wykorzystywane przez ośrodki władzy ideologiczne chwyty
perswazyjno-propagandowe, dokonuje interwencji i odwraca kierunek ich
oddziaływania. W ten sposób powstaje prosty, dosadny przekaz, uderzający tak,
jak bito kiedyś po głowach na wsi sztachetami. Ten język bywa jeszcze dzisiaj
adekwatny (na przykład do niektórych aspektów politycznej, w tym narodowej i
katolickiej retoryki), ale generalnie rzecz biorąc jego czas minął wraz z sukcesem
wczesnego malarstwa Marcina Maciejowskiego i na gruncie dzisiejszej sztuki jest
już anachroniczny. Jest po prostu zbyt toporny, grubo ciosany i bezpośredni.
Jeśli zaś chodzi o diagnozy, jakie stawia
Wałaszek, choć niezmiennie ważne, aktualne i gorzkie, są w zasadzie trywialne.
A wyrażone tak bezpośrednio, jak u Wałaszka, są trywialne od wieków. Dlatego
właśnie nie budzą kontrowersji, nie szokują, a powodują jedynie gorzki
porozumiewawczy uśmiech. Kościół jest pazerny, politycy myślą tylko o sobie,
artysta jest egotykiem i hochsztaplerem, narodowe kompleksy są nieuleczone, transformacja
ustrojowa przyniosła strat nie mniej niż zysków, a wszystkim rządzi rynek.
Niezależnie od politycznych kampanii optymizmu, możemy usłyszeć o tym od
przypadkowych przechodniów na każdej przecznicy naszych miast. Nie potrzebujemy
do tego galerii. Te treści zasilają na co dzień nasze powszechne zgorzknienie i
rozczarowanie, a same ośrodki władzy już ich dzisiaj specjalnie nie kryją.
Owszem, jeśli chcemy żyć w zdrowym obywatelskim społeczeństwie, to trzeba o tym
wszystkim mówić, ale to zadanie nie należy już do artysty. Artysta (krytyczny
artysta) powinien wydobywać na światło dzienne to, co dotąd ukryte, sięgać pod
powierzchnię ideologii, odwijać kolorowe opakowania, tropić nowe formy
hipokryzji i identyfikować eufemizmy. Dzisiejsze „ukryte sprężyny” czekają na
ujawnienie przez nowe pokolenia artystów.
Być może właśnie z tych powodów,
wyczuwanych podskórnie przez organizatorów, wystawa w BWA Awangarda skupia się
nie tyle na treści prac Wałaszka, ile na samym artyście. Przedstawia go jako
narodowego anty-bohatera i zarazem klasyka polskiego malarstwa, który
teoretycznie mógłby już wisieć w jakiejś drugorzędnej polskiej ambasadzie.
Pewnie niejednemu politykowi w jego „niewyrafinowaniu” ta toporna estetyka,
brzmiąc tak bardzo rodzimo, mogłaby przypaść do gustu. Co więcej, sam Wałaszek
bardzo często odnosi się do samego siebie. Wałaszek, Wałaszek, Wałaszek…
wszędzie Wałaszek. Oczywiście czyni to z dystansem i ironicznie, także ze sporą
dawką melancholii, drwiąc z siebie i w ogóle z figury artysty. To są chyba
najciekawsze i najbardziej aktualne fragmenty ekspozycji. Niepokoi jednak ten
jednogłos kuratora i autora. Zdaje się, że wąska granica między twórczym
samoodniesieniem a egotyzmem została przekroczona, a to wprowadza fałszywą nutę
do tak ważnej dla artysty autentyczności i odwraca uwagę od krytycznej wymowy
poszczególnych prac.